Misjonarz od gotowania nie ucieknie. Potrafi
przecież wszystko. A jak nie potrafi, to się nauczy. Przynajmniej na tyle, żeby
przeżyć. Przez pierwsze trzy miesiące czułam się bezpiecznie. W kuchni
królowała señora Ermiña. Nasza pani kucharka. Pojawiała się zaraz po śniadaniu.
Kroiła, lepiła, mieszała, przelewała. W garnkach bulgotało jak w jacuzzi. W
całym domu pachniało ziołami i świeżym avocado. Znikała tuż przed obiadem, żeby
pojawić się znowu po południu i przygotować kolację. I tak sześć dni w
tygodniu. Od poniedziałku do soboty. W niedziele zawsze znalazł się jakiś
chętny do gotowania. Zamiast siedzieć z nosem w książkach, tak jak reszta
chłopaków, kroił ziemniaki. W rytmie huayno (czyt.: łajno). W Peru nic nie dzieje się bez muzyki. Przez pewien
czas moje działania w kuchni ograniczały się do parzenia herbaty, robienia
kanapek i… od czasu do czasu, budyniu. Ktoś może powiedzieć, że to akurat nie
jest skomplikowane. Kulinarnie. Logistycznie, tak.
Budyń (oryg.
budin) to ciasto. Z suchych bułek. Moczy się je w mleku i rozdrabnia. Dodaje
się masło, cukier trzcinowy, jajka, zapach waniliowy i rodzynki. W oddzielnym
naczyniu przygotowuje się karmel. To ta łatwiejsza część zadania. Teraz trzeba
znaleźć jakieś moto-taxi, załadować do niego siebie, gotowe ciasto w pięćdziesięciolitrowym
wiadrze, karmel, wielką chochlę i dwie ogromne blachy do pieczenia. Można
jechać. Do piekarni. Moto-taxi pędzi po dziurawych ulicach. Karmel wychlapuje
się na spodnie. Ciasto klei się do swetra. Chochle uderzają rytmicznie o
porozrzucane po podłodze blachy. Peruwiański freestyle. W piekarni przekładamy
karmel i ciasto do blachy. Wrócimy po nie po południu. W tym piecu nie da się
ustawić temperatury. Możemy liczyć tylko na to, że piekarz nie zaśnie i w porę
wyciągnie smakołyk. Do domu wracamy piechotą. W jednym ręku oblepiony karmelem garnek,
w drugim upaćkane ciastem wiadro z wystającą chochlą. Taki widok nikogo tu nie
dziwi. Piekarnik w domowej kuchni jest rzadkością. Powszechne są więc spacery
przez miasto z nadziewanym kurczakiem albo ułożonymi jedna koło drugiej
świnkami morskimi. Po drodze można zajść na lody.
Problem zaczął się wraz z wakacjami. Señora
Ermiña wzięła wolne. Artur z Margaritą (odpowiedzialni
za dom) pojechali na urlop. Zostałam w domu z Anią i trzema chłopakami:
Ermitaño, Ryne i Nilthonem. Nadszedł dzień, kiedy musiałam założyć granatowy
fartuch w białe grochy i stanąć między garnkami. Początki były trudne. Nie wiem
kto narzekał bardziej, ja czy chłopaki. Zupa burakowa. Totalny niewypał.
Chłopcy nazwali ją ‘busca papa’ czyli ‘szukaj ziemniaka’. Nie bez przyczyny. Na
talerz zupy przypadały średnio cztery kawałki ziemniaka. Robiliśmy zakłady: kto
znajdzie więcej? Po obiedzie wszyscy konaliśmy. Ze śmiechu.
Ryż był kolejnym wyzwaniem. I bynajmniej nie ten
w torebkach. Tam ryż kupuje się w workach. Jutowych. Kilka dni zajęło mi
rozpracowanie odpowiednich proporcji wody, ryżu i ziela angielskiego. Sztuczka
polegała na tym, żeby ryż odpowiednio wcześnie wyłączyć, odcedzić, wlać na dno
kilka łyżek oleju i zostawić na małym ogniu, żeby doszedł. Łatwizna. Trzeba
wziąć pod uwagę, że na wysokości 3000 m.n.p.m. wszystko gotuje się znacznie
wolniej. Po kilku nieudanych próbach
zostałam ekspertem od ryżu na sypko. Ryż w wersji ‘andyjskiej’ mam już
przetrenowany.
Jedliście kiedyś placki z
bananów? Przepis sprzedali mi chłopcy. Przygotowanie nie jest skomplikowane.
Każdy amator sztuki kuchennej sobie poradzi. Przygotujcie 2,5 szklanki mąki, 3 jajka, 2 niepełne szklanki mleka,
cukier waniliowy, pół łyżeczki proszku do pieczenia oraz 6 dojrzałych, miękkich
bananów. Banany trzeba rozgnieść widelcem na gładką masę i dodać do
pozostałych, wymieszanych wcześniej składników. Usmażcie placki z obu stron, na
złoty kolor. Przed podaniem posypcie cukrem pudrem.
Przygotowanie bardziej skomplikowanych dań
przekraczało moje możliwości. Dobrze, że była ze mną Ania. Przed nią kuchnia
nie ma żadnych tajemnic. Codziennie wyczarowywała jakieś pyszności. Za kawałek
szarlotki w jej wykonaniu, chłopcy byli w stanie zrobić wszystko. Ja też.
Nie lubię gotować. Nic mi nigdy nie wychodzi.
Niby wszystko jak w przepisie, ale zupełnie inaczej. Efekt końcowy nieprzewidywalny.
Nawet dekoracja nie pomaga. Smaku nie da się uratować. W gotowanie trzeba chyba wkładać serce. Póki
co, moje dedykuje pisaniu.
ha,ha piękne doświadczenie:-)))
OdpowiedzUsuńnie pozostaje mi nic innego jak tylko nauczyć się gotować :)
OdpowiedzUsuń