fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

18 czerwca 2012

Ostatni mecz w ping-ponga.

Nie lubię pożegnań. Szczególnie tych nieoczekiwanych. Miałam zostać w Peru do października. Wszystko zaplanowałam i poukładałam. Pozamykałam wszystkie sprawy, zrezygnowałam z pracy. W moim domku zamieszkała przyjaciółka. Kilka dni po świętach Wielkiej Nocy okazuje się, że muszę wracać. Od kilkunastu dni boli mnie noga. Początkowo nie zwracam na to uwagi. Ból narasta. Trudno mi chodzić. Decyduję się na wizytę u lekarza. Do tej pory w szpitalu bywałam tylko z chłopakami. Gringos mają chyba lepiej. Chwilę po tym jak stanęłam w kolejce do rejestracji w prywatnej klinice podchodzi do mnie pracownik administracji i oferuje pomoc. Nie muszę czekać. Dwie wizyty u lekarza, rezonans i diagnoza. Leczenie w Peru to worek bez dna. Muszę wracać do Polski. Bilet przebookowany. Zostaje mi tydzień na przygotowania do podróży.



Nie mam ochoty wyjeżdżać. Mam przecież jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Chłopcy mnie potrzebują. Dzieciaki z Calki też. Nie rozumiem  dlaczego muszę to wszystko zostawić. Przyjaciel pisze: ‘Może zrobiłaś już to co miałaś zrobić w Peru, teraz Pan Bóg potrzebuje Cię gdzie indziej’. Piękne słowa i nic więcej. Nie potrafię tego zaakceptować. Wszystko we mnie krzyczy. Buntuję się strasznie. Nie mam siły pakować walizki. Za bardzo boli. Rozglądam się po domu. Przyglądam się chłopakom. Chcę zapamiętać ich twarze. Każda chwila jest teraz na wagę złota. Każda jest tą ostatnią. Ostatnie śniadanie, ostatnie odrabianie lekcji. Ostatni film obejrzany razem. Ostatni mecz w ping-ponga. Nie chce wracać! Czwartek przed wyjazdem był najgorszy. Wiedziałam, że przygotują pożegnanie. Wiedziałam, że nie opanuję łez. Walczyłam tylko przez chwilę. Przed wyjściem do szkoły ostatni raz wspólnie się pomodliliśmy. Uściskałam każdego z nich. Przytuliłam do serca jak przytula matka. Z twarzą przemoczoną łzami jak wełniany sweter w największą ulewę ruszyłam na lotnisko w Cusco. Totalna pustka. To jak spadanie w przepaść. To tak, jakby ktoś wyrywał mnie z korzeniami i próbował przesadzić w inne miejsce.



Lima. Trzy dni w Casa Don Bosco w dzielnicy Breña. Lecę do Polski w niedzielę. Mam chwilę, żeby porozmawiać z chłopakami i spotkać się ze znajomymi. Noga boli coraz bardziej. Każdy krok jest ogromnym wysiłkiem. Ale nie daję za wygraną. Miasto wciąga mnie w wir kolorów i zapachów. Samochody tworzą kolorowy korowód. Klaksony zagłuszają myśli. Nie zagłuszą jednak bolącego serca. Chłopcy z Calki dzwonią do mnie jak tylko dorwą się do telefonu: ‘Señorita, nie wyjeżdżaj! Wróć do nas! Brakuje nam Ciebie!’ Łzy cisną mi się do oczu. Bardziej niż przy obieraniu cebuli. Próbuję sobie to wszystko jakoś wytłumaczyć. Bezskutecznie. To jak walka z wiatrakami. Kolejne pożegnanie. Tym razem na lotnisku w Limie.  Patrzę w oczy odprowadzającym i mówię, że nie chcę wyjeżdżać. Głucha cisza. Mam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie. Kiedy samolot startuje ziemia usuwa mi się spod nóg. W przenośni i dosłownie. Nic nie słyszę. Nic nie widzę. Serce zalewa ocean smutku. Toną w nim okruchy radości.
W Warszawie czekają na mnie najbliżsi. W ich ramionach odnajduję chwilowy spokój. Powitania. Uściski. Uśmiechy. Nie spodziewałam się takiego przyjęcia. To wszystko sprawia, że zapominam na chwilę o roztrzaskanym na tysiąc kawałków sercu. Odkrywam wszystko na nowo. Mój dom ma więcej niż cztery kąty. Oczy mamy zdają się mieć inny kolor. Głos taty brzmi jakoś inaczej. Moje siostry nigdy nie śmiały się tak głośno. Zapomniałam o kocie... jest trzy razy większy.



Kilka dni później pozorny spokój pęka niczym bańka mydlana. Moje serce wyrywa się na drugi koniec świata. Znika uśmiech. Zaczynam dyskutować z Panem Bogiem. Właściwie to prowadzę monolog. Bo nic nie rozumiem. Najpierw posłał mnie do Peru. Odkrywałam Jego plan, zaangażowałam się, pokochałam jak swój. Dzień po dniu pokonywałam moje słabości i zmęczenie. Moją niedoskonałość. Pokochałam chłopaków jak własne dzieci. I właśnie wtedy mi to wszystko zabrał. Tak po prostu. Bez uprzedzenia. Kolejny raz odebrał mi coś, co było dla mnie ważne. Coś, co było moje. I jak tu nie pytać dlaczego? Mam ochotę walnąć pięścią w stół.



Była burza, jest cisza. Siedzę sobie wśród drzew i zaglądam kwiatom w oczy. Słucham. Nagle wszystko staje się proste. Pan Bóg mnie kocha. Nic mi nie odebrał. Przecież nic co mam nie jest moje. Wszystko jest Jego. Ja też jestem Jego. Podarował mi więcej niż się spodziewałam. Cały On. Moja misyjna posługa to Jego plan. Najlepszy jaki mógł wymyślić. Ja tylko zgodziłam się go zrealizować. Chciał mi pokazać jak bardzo mnie kocha. Chciał, żebym tą miłością dzieliła się z innymi. To był trudny czas zmagania się ze sobą, walczenia ze słabościami, z lenistwem, z pychą. Czas trudny ale niezwykle owocny. Czas szukania i znajdowania. Czy można chcieć czegoś więcej? Przyjaciel miał rację. Pan Bóg potrzebuje mnie teraz gdzie indziej. Codziennie pokazuje jak bardzo mnie kocha. I wyznacza mi nowe cele. Calka na zawsze pozostanie w moim sercu. To mój drugi dom. Muszę jednak zrobić kolejny krok. ‘Oświeć drogę mą, choćby na jeden krok i nie pozwól w miejscu stać.’