fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

15 grudnia 2012

Szopka na końcu świata, czyli peruwiańskie Betlejem


Jesteś misjonarzem. Pan Bóg powiedział mi to jasno i wyraźnie. Dzisiaj rano. Wśród roztańczonych w radosnym pochodzie płomieni roratnych świec. Wszystko, co z taką dokładnością do teraz sklejałam, rozpadło się na tysiąc kawałków. Odnalazłam między nimi brakujący element. To co czuję, nabiera wreszcie konkretnego kształtu. Moje serce zabiło mocniej. Zalały je wspomnienia z Peru.

Poznałam miejsca, w których mieszka MIŁOŚĆ. Trudno tam dotrzeć. Nie szukaj autobusu. Raz w tygodniu, w środku nocy, w drogę rusza ciężarówka. Musisz się na nią wdrapać. Przy odrobinie szczęścia nie zmoczy cię deszcz. Może nie obijesz sobie pleców bujając się w prawo i w lewo na każdym zakręcie. Uważaj na kamienie spadające z gór. Droga kończy się w najmniej oczekiwanym momencie. Teraz kolej na Ciebie. Mam nadzieję, że zabrałeś tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Czeka nas kilka godzin marszu do najbliższej wioski. Tam chwilę odpoczniemy. Musimy dotrzeć na miejsce zanim zapadnie zmrok. Drzewa strzegą tajemnicy selwy przed księżycem. Nie prześlizgnie się między nimi nawet najmniejszy promień. Idąc po ciemku można się zderzyć z tarantulą. Nie używa świateł postojowych. Masz zadyszkę? To normalne. Jesteśmy na 3000 m.n.p.m.

Mam nadzieję, że nie przerażają cię kołyszące się na wietrze drewniane mostki. Trudno złapać na nich równowagę. Są takie miejsca, gdzie będziemy musieli przeprawić się przez rzekę skacząc z kamienia na kamień. Cierpliwości. Droga wije się jak noworoczna serpentyna. W górę i w dół. Gałęzie czeszą Twoje włosy. Na końcu tej drogi jest dom. Tam mieszka MIŁOŚĆ.


rys. Marta Sterna

Nie szukaj czerwonego dachu ani złotej klamki. Dzwonek nie działa. Prądu brak. Na spotkanie wybiega chudy pies i kilka kur. Między nogami plączą się świnki morskie. Wejdź. Rozgość się. Nie zdejmuj butów. Wypastowany parkiet się tu nie sprawdził. W osmolonym garnku na glinianym piecu tańczy woda. Lubisz napar z ziół? Może masz ochotę na kawę? Jeszcze kilka dni temu ziarna suszyły się na słońcu. Teraz można je wypalić. Na drzewach za domem rosną banany i pomarańcze. Kilkaset metrów dalej majestatyczna chirimoya. Jej owoce są słodkie i aksamitne.
Nie spodziewaj się wygód. Przed wiatrem ochronią Cię powykrzywiane od wilgoci ściany. Do snu utulą bębniące o blaszany dach krople deszczu. Może jedna z nich obudzi Cię rano spadając prosto na czubek Twojego nosa. Zapomnij o ciepłym prysznicu. Możesz zażyć kąpieli w słońcu przed domem.
Tu nie zagląda Mikołaj z workiem prezentów. Nie ma lalek Barbie ani koników z tęczową grzywą. Można pobawić się zardzewiałą puszką po mleku albo kilofem.
Nie musisz się stroić. Nikt nie przyjdzie z niezapowiedzianą wizytą. Do najbliższych sąsiadów jest cały dzień drogi.

Tu mieszka MIŁOŚĆ. W szopie na końcu świata. W peruwiańskim Betlejem. Nie potrzebuje trzeszczącego pod nogami śniegu ani zielonej choinki wystrojonej w bombki. Nie biega od sklepu do sklepu w poszukiwaniu prezentów, żeby potem zawinąć je w kolorowy papier i przewiązać jedwabną wstążką. Nie zasiada przy stole uginającym się pod ciężarem pierogów. JEST. Tak po prostu. Między nami. Uczy jak cieszyć się sobą nawzajem. Odnajdowania radości w najmniejszych rzeczach. Potrzebuje tylko Twojego serca. Wszystko inne się nie liczy. To jest właśnie tajemnica. Tajemnica Bożego Narodzenia.

W te Święta chcę być blisko MIŁOŚCI. Tak na wyciągnięcie ręki. Chcę dotknąć. Chcę poczuć. Chcę się przytulić. 

14 grudnia 2012

Myśli zebrane


Zawsze chciałam być architektem wnętrz. Miałam w planach własne biuro projektowe, dziesiątki kolorowych kredek na biurku, kalki i brystole - prawdziwy artystyczny bałagan. Pan Bóg marzył o czym innym. Posłał mnie do Peru. Nic na siłę oczywiście. Sama chciałam za Nim pójść na koniec świata. Kupiłam bilet i spakowałam walizki. Zaufałam i pozwoliłam się poprowadzić. Do Calki. Do salezjańskiego Domu Księdza Bosco.

Pierwsze dni były trudne. Zapamiętanie imion dzieciaków wydawało mi się czymś nieosiągalnym. Zrozumienie tego co mówią graniczyło z cudem. Czasem musieli kilkanaście razy pytać czy mogą pograć w piłkę albo wstać wcześniej od stołu. Nie wiem kto się bardziej denerwował, ja czy oni. Codziennie rano budziłam się ze ściśniętym żołądkiem zastanawiając się co przyniesie dzień. Nie znałam zasad panujących w domu ani podziału obowiązków. Chłopcy wcale nie śpieszyli się z pomocą. Moja niewiedza była dla nich doskonałą okazją do wymigania się od pracy. Plan dnia, który miał mi dać przynajmniej odrobinę poczucia bezpieczeństwa okazał się na tyle elastyczny, że prawie bezużyteczny. Miałam ochotę wykrzyczeć Panu Bogu w twarz, że to nie tak miało być.

Każdego dnia poznawałam siebie. Walczyłam ze swoimi słabościami i przyzwyczajeniami. Uczyłam się pokonywania swoich lęków i odnajdowania radości w najmniejszych rzeczach. Spotkanie z drugim człowiekiem było motywacją do wysiłku, do kroczenia ku świętości. Prosiłam Pana Boga aby nauczył mnie patrzeć Jego oczami, aby nauczył mnie słuchać Jego uszami. Prosiłam aby nauczył mnie kochać tak jak On.... bezgranicznie.


Panie Boże, co ja tu robię? Często wracałam myślami do dnia, kiedy wszystko krzyczało we mnie z radości. Do dnia, kiedy zaufałam tak bardzo, że poszłam za Nim. Bez strachu. Bez wątpliwości. Nie jest to takie proste, kiedy trzeba być na nogach od rana do wieczora. Nie zawsze jest łatwo. Były takie chwile, kiedy uśmiech chował się gdzieś pod stertą szarych myśli. Słowa z trudem przeciskały się przez zaciśnięte usta. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Drażniło wszystko na około. Brakowało siły. Tak po ludzku. A mimo wszystko był to czas radości. Tej wewnętrznej. Mojej. W jedności z Nim.

Z Peru wróciłam pół roku wcześniej niż planowałam. Choroba. Nie miałam ochoty wyjeżdżać. Wszystko we mnie krzyczało. Nic nie rozumiałam. Pan Bóg zabrał mnie do Peru. Dzień po dniu uczył jak pokonywać słabości, zmęczenie i niedoskonałość. Uczył dzielić się sobą i cieszyć każdą chwilą.  Pokochałam chłopaków jak własne dzieci a On mi wszystko zabrał. Tak po prostu. Bez uprzedzenia. Kiedy samolot odbił się od płyty lotniska w Limie ziemia usunęła mi się spod nóg. W przenośni i dosłownie. Serce zalał ocean smutku. Utonęły w nim okruchy radości.
Po nocy przychodzi dzień. W świetle wszystko nabiera kształtów. On mnie kocha. Nic mi nie odebrał. Wszystko co mam należy do Niego. Ja też. Pan Bóg pisze najlepsze scenariusze. Miejsce akcji nie jest ważne. Pomagam innym kochać Boga nawet jeśli sama tego jeszcze nie potrafię. Jemu nie przeszkadzają moje słabości, ograniczenia i ubóstwo. Czy może być coś piękniejszego? Kochać i być kochaną.

10 grudnia 2012

Dla Cioci z Peru


Ciociu, czy Ty chodzisz na roraty? Cisza. Zastanawiam się jak ubrać w piękne słowa moje lenistwo. Wiesz Weronika, ciocia ma dużo pracy i jest bardzo zmęczona. Rano musi chwilę dłużej pospać. Słowa kaleczą mi język. Ciociu, bo ja bym bardzo chciała pójść kiedyś z Tobą na roraty. Milczę. Wiem, że nie zwlokę się jutro z łóżka.

Mijają trzy dni. Każdy z nich wypełniony rzeczami najważniejszymi na świecie. Uciekam. Nie ważne jak bardzo poganiam moje myśli, po piętach depcze mi Weronika. Zawstydza mnie.


W poniedziałek rano bez entuzjazmu wystawiam spod kołdry prawą nogę. Zimno. Ciemno. Weronika chciała pójść ze mną na roraty. Nie powiedziałam jej, że będę. Tak na wszelki wypadek. Poruszam się po mieszkaniu z zamkniętymi oczami. Uderzenie bosą stopą w futrynę drzwi wyrywa mnie z objęć Morfeusza. Pospiesznie zbieram po kątach niezbędne rzeczy. Nie będzie już czasu, żeby wrócić do domu. Pojadę prosto do pracy.

Wnętrze kościoła płonie. W ciemności tańczą płomyki świec. Jest jakoś tak… nieziemsko. Wytężam wzrok szukając Weroniki. Może dzisiaj  nie wstała?

Ksiądz Paweł zaprasza przed ołtarz wszystkie dzieci. Opowiada o Franciszku Ksawerym, hiszpańskim misjonarzu. Z zaciekawieniem słuchają o jego podróży do Japonii. Poszedł w ciemno za Światłem. Na drugi koniec świata. Dzielił się Miłością z tymi, którzy nie wiedzieli o Jej istnieniu. Moje serce zalewają wspomnienia z Peru. Znacie innych misjonarzy?

Z zamyślenia wyrywa mnie aksamitny głos Weroniki rozbrzmiewający w całym kościele. Ja znam ciocię Kasię. Robi mi się gorąco. W oczach tego dziecka jestem misjonarzem. Wszystko, co z dokładnością do dzisiaj sklejałam, rozpada się na tysiąc kawałków. Odnajduję między nimi brakujący element. To co czuję, wreszcie nabiera konkretnego kształtu.

To nie prawda, że Pan Bóg milczy. On mówi przez konkretne osoby. Działa przez konkretne znaki. Czeka, żeby Go dotknąć. Rzucić Mu się na szyję.

Wiesz Weronika? Jesteś dla mnie małym misjonarzem. Uczysz mnie Miłości.

Pnp 8, 6-7

20 listopada 2012

Rozmowa


Kilka dni temu rozmawiałam z Francisem. Nie mieszka już w Casa Don Bosco w Calce. Nie chciał powiedzieć dlaczego. Radzi sobie sam, w Cusco. Martwię się o niego. To przecież jeden z moich chłopaków. Mówi, że wszystko u niego w porządku. Tęskni. Kiedyś namaluje dla mnie obraz. Taki peruwiański. Kolorowy. Ja też tęsknię. Zostawiłam w Peru kawałek serca.
Francis zapytał, czy wiem, który moment z tego naszego peruwiańskiego obcowania pamięta najbardziej. Grę w ping-ponga? Przekomarzanie się? Wspólne gotowanie? Zgadywałam
w nieskończoność. Señorita, pamiętam ten dzień, kiedy pojechałaś ze mną do szpitala. Przez chwilę szukam w całym stosie wspomnień tego jednego. Jest. Francis kopnął mocno piłkę. Spuchł mu duży palec u nogi. Potem zrobił się siny. Myśleliśmy, że go złamał. Zdziwienie. To pamiętasz najbardziej? Señorita, to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień. Nikt nigdy nie poświęcił mi tyle czasu i uwagi. Nikt nie słuchał z taką wrażliwością i troską.
Francis namalował dla mnie obraz. Taki peruwiański. Kolorowy. Po policzkach płyną łzy. Niedowierzania. Szczęścia.


15 sierpnia 2012

Budyniowy rajd


Misjonarz od gotowania nie ucieknie. Potrafi przecież wszystko. A jak nie potrafi, to się nauczy. Przynajmniej na tyle, żeby przeżyć. Przez pierwsze trzy miesiące czułam się bezpiecznie. W kuchni królowała señora Ermiña. Nasza pani kucharka. Pojawiała się zaraz po śniadaniu. Kroiła, lepiła, mieszała, przelewała. W garnkach bulgotało jak w jacuzzi. W całym domu pachniało ziołami i świeżym avocado. Znikała tuż przed obiadem, żeby pojawić się znowu po południu i przygotować kolację. I tak sześć dni w tygodniu. Od poniedziałku do soboty. W niedziele zawsze znalazł się jakiś chętny do gotowania. Zamiast siedzieć z nosem w książkach, tak jak reszta chłopaków, kroił ziemniaki. W rytmie huayno (czyt.: łajno). W Peru nic nie dzieje się bez muzyki. Przez pewien czas moje działania w kuchni ograniczały się do parzenia herbaty, robienia kanapek i… od czasu do czasu, budyniu. Ktoś może powiedzieć, że to akurat nie jest skomplikowane. Kulinarnie. Logistycznie, tak.



Budyń (oryg. budin) to ciasto. Z suchych bułek. Moczy się je w mleku i rozdrabnia. Dodaje się masło, cukier trzcinowy, jajka, zapach waniliowy i rodzynki. W oddzielnym naczyniu przygotowuje się karmel. To ta łatwiejsza część zadania. Teraz trzeba znaleźć jakieś moto-taxi, załadować do niego siebie, gotowe ciasto w pięćdziesięciolitrowym wiadrze, karmel, wielką chochlę i dwie ogromne blachy do pieczenia. Można jechać. Do piekarni. Moto-taxi pędzi po dziurawych ulicach. Karmel wychlapuje się na spodnie. Ciasto klei się do swetra. Chochle uderzają rytmicznie o porozrzucane po podłodze blachy. Peruwiański freestyle. W piekarni przekładamy karmel i ciasto do blachy. Wrócimy po nie po południu. W tym piecu nie da się ustawić temperatury. Możemy liczyć tylko na to, że piekarz nie zaśnie i w porę wyciągnie smakołyk. Do domu wracamy piechotą. W jednym ręku oblepiony karmelem garnek, w drugim upaćkane ciastem wiadro z wystającą chochlą. Taki widok nikogo tu nie dziwi. Piekarnik w domowej kuchni jest rzadkością. Powszechne są więc spacery przez miasto z nadziewanym kurczakiem albo ułożonymi jedna koło drugiej świnkami morskimi. Po drodze można zajść na lody.




Problem zaczął się wraz z wakacjami. Señora Ermiña wzięła wolne. Artur z Margaritą (odpowiedzialni za dom) pojechali na urlop. Zostałam w domu z Anią i trzema chłopakami: Ermitaño, Ryne i Nilthonem. Nadszedł dzień, kiedy musiałam założyć granatowy fartuch w białe grochy i stanąć między garnkami. Początki były trudne. Nie wiem kto narzekał bardziej, ja czy chłopaki. Zupa burakowa. Totalny niewypał. Chłopcy nazwali ją ‘busca papa’ czyli ‘szukaj ziemniaka’. Nie bez przyczyny. Na talerz zupy przypadały średnio cztery kawałki ziemniaka. Robiliśmy zakłady: kto znajdzie więcej? Po obiedzie wszyscy konaliśmy. Ze śmiechu. 


Ryż był kolejnym wyzwaniem. I bynajmniej nie ten w torebkach. Tam ryż kupuje się w workach. Jutowych. Kilka dni zajęło mi rozpracowanie odpowiednich proporcji wody, ryżu i ziela angielskiego. Sztuczka polegała na tym, żeby ryż odpowiednio wcześnie wyłączyć, odcedzić, wlać na dno kilka łyżek oleju i zostawić na małym ogniu, żeby doszedł. Łatwizna. Trzeba wziąć pod uwagę, że na wysokości 3000 m.n.p.m. wszystko gotuje się znacznie wolniej.  Po kilku nieudanych próbach zostałam ekspertem od ryżu na sypko. Ryż w wersji ‘andyjskiej’ mam już przetrenowany.
Jedliście kiedyś placki z bananów? Przepis sprzedali mi chłopcy. Przygotowanie nie jest skomplikowane. Każdy amator sztuki kuchennej sobie poradzi. Przygotujcie 2,5 szklanki mąki, 3 jajka, 2 niepełne szklanki mleka, cukier waniliowy, pół łyżeczki proszku do pieczenia oraz 6 dojrzałych, miękkich bananów. Banany trzeba rozgnieść widelcem na gładką masę i dodać do pozostałych, wymieszanych wcześniej składników. Usmażcie placki z obu stron, na złoty kolor. Przed podaniem posypcie cukrem pudrem.



Przygotowanie bardziej skomplikowanych dań przekraczało moje możliwości. Dobrze, że była ze mną Ania. Przed nią kuchnia nie ma żadnych tajemnic. Codziennie wyczarowywała jakieś pyszności. Za kawałek szarlotki w jej wykonaniu, chłopcy byli w stanie zrobić wszystko. Ja też.
Nie lubię gotować. Nic mi nigdy nie wychodzi. Niby wszystko jak w przepisie, ale zupełnie inaczej. Efekt końcowy nieprzewidywalny. Nawet dekoracja nie pomaga. Smaku nie da się uratować.  W gotowanie trzeba chyba wkładać serce. Póki co, moje dedykuje pisaniu.

18 czerwca 2012

Ostatni mecz w ping-ponga.

Nie lubię pożegnań. Szczególnie tych nieoczekiwanych. Miałam zostać w Peru do października. Wszystko zaplanowałam i poukładałam. Pozamykałam wszystkie sprawy, zrezygnowałam z pracy. W moim domku zamieszkała przyjaciółka. Kilka dni po świętach Wielkiej Nocy okazuje się, że muszę wracać. Od kilkunastu dni boli mnie noga. Początkowo nie zwracam na to uwagi. Ból narasta. Trudno mi chodzić. Decyduję się na wizytę u lekarza. Do tej pory w szpitalu bywałam tylko z chłopakami. Gringos mają chyba lepiej. Chwilę po tym jak stanęłam w kolejce do rejestracji w prywatnej klinice podchodzi do mnie pracownik administracji i oferuje pomoc. Nie muszę czekać. Dwie wizyty u lekarza, rezonans i diagnoza. Leczenie w Peru to worek bez dna. Muszę wracać do Polski. Bilet przebookowany. Zostaje mi tydzień na przygotowania do podróży.



Nie mam ochoty wyjeżdżać. Mam przecież jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Chłopcy mnie potrzebują. Dzieciaki z Calki też. Nie rozumiem  dlaczego muszę to wszystko zostawić. Przyjaciel pisze: ‘Może zrobiłaś już to co miałaś zrobić w Peru, teraz Pan Bóg potrzebuje Cię gdzie indziej’. Piękne słowa i nic więcej. Nie potrafię tego zaakceptować. Wszystko we mnie krzyczy. Buntuję się strasznie. Nie mam siły pakować walizki. Za bardzo boli. Rozglądam się po domu. Przyglądam się chłopakom. Chcę zapamiętać ich twarze. Każda chwila jest teraz na wagę złota. Każda jest tą ostatnią. Ostatnie śniadanie, ostatnie odrabianie lekcji. Ostatni film obejrzany razem. Ostatni mecz w ping-ponga. Nie chce wracać! Czwartek przed wyjazdem był najgorszy. Wiedziałam, że przygotują pożegnanie. Wiedziałam, że nie opanuję łez. Walczyłam tylko przez chwilę. Przed wyjściem do szkoły ostatni raz wspólnie się pomodliliśmy. Uściskałam każdego z nich. Przytuliłam do serca jak przytula matka. Z twarzą przemoczoną łzami jak wełniany sweter w największą ulewę ruszyłam na lotnisko w Cusco. Totalna pustka. To jak spadanie w przepaść. To tak, jakby ktoś wyrywał mnie z korzeniami i próbował przesadzić w inne miejsce.



Lima. Trzy dni w Casa Don Bosco w dzielnicy Breña. Lecę do Polski w niedzielę. Mam chwilę, żeby porozmawiać z chłopakami i spotkać się ze znajomymi. Noga boli coraz bardziej. Każdy krok jest ogromnym wysiłkiem. Ale nie daję za wygraną. Miasto wciąga mnie w wir kolorów i zapachów. Samochody tworzą kolorowy korowód. Klaksony zagłuszają myśli. Nie zagłuszą jednak bolącego serca. Chłopcy z Calki dzwonią do mnie jak tylko dorwą się do telefonu: ‘Señorita, nie wyjeżdżaj! Wróć do nas! Brakuje nam Ciebie!’ Łzy cisną mi się do oczu. Bardziej niż przy obieraniu cebuli. Próbuję sobie to wszystko jakoś wytłumaczyć. Bezskutecznie. To jak walka z wiatrakami. Kolejne pożegnanie. Tym razem na lotnisku w Limie.  Patrzę w oczy odprowadzającym i mówię, że nie chcę wyjeżdżać. Głucha cisza. Mam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie. Kiedy samolot startuje ziemia usuwa mi się spod nóg. W przenośni i dosłownie. Nic nie słyszę. Nic nie widzę. Serce zalewa ocean smutku. Toną w nim okruchy radości.
W Warszawie czekają na mnie najbliżsi. W ich ramionach odnajduję chwilowy spokój. Powitania. Uściski. Uśmiechy. Nie spodziewałam się takiego przyjęcia. To wszystko sprawia, że zapominam na chwilę o roztrzaskanym na tysiąc kawałków sercu. Odkrywam wszystko na nowo. Mój dom ma więcej niż cztery kąty. Oczy mamy zdają się mieć inny kolor. Głos taty brzmi jakoś inaczej. Moje siostry nigdy nie śmiały się tak głośno. Zapomniałam o kocie... jest trzy razy większy.



Kilka dni później pozorny spokój pęka niczym bańka mydlana. Moje serce wyrywa się na drugi koniec świata. Znika uśmiech. Zaczynam dyskutować z Panem Bogiem. Właściwie to prowadzę monolog. Bo nic nie rozumiem. Najpierw posłał mnie do Peru. Odkrywałam Jego plan, zaangażowałam się, pokochałam jak swój. Dzień po dniu pokonywałam moje słabości i zmęczenie. Moją niedoskonałość. Pokochałam chłopaków jak własne dzieci. I właśnie wtedy mi to wszystko zabrał. Tak po prostu. Bez uprzedzenia. Kolejny raz odebrał mi coś, co było dla mnie ważne. Coś, co było moje. I jak tu nie pytać dlaczego? Mam ochotę walnąć pięścią w stół.



Była burza, jest cisza. Siedzę sobie wśród drzew i zaglądam kwiatom w oczy. Słucham. Nagle wszystko staje się proste. Pan Bóg mnie kocha. Nic mi nie odebrał. Przecież nic co mam nie jest moje. Wszystko jest Jego. Ja też jestem Jego. Podarował mi więcej niż się spodziewałam. Cały On. Moja misyjna posługa to Jego plan. Najlepszy jaki mógł wymyślić. Ja tylko zgodziłam się go zrealizować. Chciał mi pokazać jak bardzo mnie kocha. Chciał, żebym tą miłością dzieliła się z innymi. To był trudny czas zmagania się ze sobą, walczenia ze słabościami, z lenistwem, z pychą. Czas trudny ale niezwykle owocny. Czas szukania i znajdowania. Czy można chcieć czegoś więcej? Przyjaciel miał rację. Pan Bóg potrzebuje mnie teraz gdzie indziej. Codziennie pokazuje jak bardzo mnie kocha. I wyznacza mi nowe cele. Calka na zawsze pozostanie w moim sercu. To mój drugi dom. Muszę jednak zrobić kolejny krok. ‘Oświeć drogę mą, choćby na jeden krok i nie pozwól w miejscu stać.’

7 kwietnia 2012

Mała Calka. Wielki Tydzień.

1 kwietnia 2012
Piątek. Wyprawa do Cusco po najpotrzebniejsze rzeczy i biegiem do autobusu, żeby zdążyć na Drogę Krzyżową. Godzina 16.30. Plac przed plebanią. Są już wszyscy.  Chłopcy z naszego domu i trzy starsze panie. W Peru życie płynie po woli. Nikomu się nie śpieszy. Kilkanaście minut później dołącza do nas grupka campesinos (wieśniacy) z odległej części Calki. Zarośnięty staruszek, z czarnymi jak nasza polska ziemia stopami obutymi w ojotas (tradycyjne sandały wykonane z gumy opon samochodowych), niesie ogromny krzyż. Za nim gęsiego idą kobiety. W kolorowych chustach na plecach, kołyszą się dzieci. Wsłuchują się w śpiew matek: ‘Perdona a tu pueblo Senor’ (Panie, przebacz swojemu ludowi).
Padre Americo wyłania się z plebanii z głośnikiem w ręku. Wsiada do mototaxi (miejscowa taksówka, coś w rodzaju motoru z przyczepką) żeby powiadomić mieszkańców Calki o Drodze Krzyżowej.
Czas biegnie, my czekamy. Godzina 17.30. Ekipa remontująca kościół parafialny kończą pracę. Majster uderza w dzwon na wieży na znak, że mogą się rozejść do domu. Zgarbiona staruszka uznała, że to dobry pomysł, żeby oznajmić mieszkańcom, że dzieje się coś ważnego.  ‘Ej, panie majster, niech pan dzwoni dalej’ – krzyczymy wszyscy. Ale majster nie słyszy. Na wieżę wdrapuje się więc dwóch kajtków. Narobili niezłego hałasu. Poskutkowało bo plac zaczął zapełniać się ludźmi.


Siwiutki kościelny wynosi z plebanii ogromny krzyż. Dwie nieociosane belki. Nic więcej. Godzina 17.50. Ruszamy w drogę.
Stacja druga. Padre Amilcar bierze krzyż na swoje ramiona. Ugina się pod ciężarem. Z trudem stawia każdy kolejny krok. Dłuższe ramie krzyża podskakuje na kamieniach, którymi wybrukowane są ulice Calki. Apu taytayku khuyapayawayku. Cristo Jesus Q’espirichiwayku (Kyrie eleison w quechua). Stacja czwarta. Kawiarenka internetowa. Kłaniamy się Jezusowi w rytmie huayno (czyt: łajno, tradycyjna muzyka andyjska z regionu Cusco) które rozbrzmiewa w środku. Nikt nie pomyślał, żeby wyłączyć muzykę. Stacja dziewiąta. Sklep spożywczy. Otwarty. Zawsze może się przecież trafić jakiś klient. Na chodnikach, przy skleconych naprędce stołach siedzą mężczyźni i kobiety o zmęczonych twarzach. Przyglądają się nam leniwie znad talerzy ze smażonymi ziemniakami i parówkami na patykach. Wchodzimy w wąską uliczkę. Potrącają nas przechodnie idący w przeciwnym kierunku. Skupienie przychodzi z trudem. Mam ochotę krzyczeć. Z bezsilności. Panie Jezu, czy tak wyglądała Twoja droga na Kalwarię? Przemierzałeś ją wśród tłumu ale jednak sam. Opuszczony. Wyobcowany. Zlekceważony. Miasto tętniło swoim życiem. A obok Ciebie biło tylko serce Matki i umiłowanego ucznia Jana.



Niedziela Palmowa. Tym razem procesja z placu przed plebanią ruszyła o ustalonej porze. Padre Amilcar poświęcił palmy. Piękne. Pachnące ziołami i eukaliptusem. Z radosnym śpiewem ruszyliśmy ulicami Calki w stronę świątyni. Kościółek jest malutki. Podparty z każdej strony stemplami. Gliniane ściany kołyszą się przy silniejszym podmuchu wiatru. Z chóru sypią się na głowę trociny za każdym razem kiedy bębniarz tupnie mocniej nogą wystukując rytm melodii. Kilka ławek z wystającymi gwoździami. Stacje drogi Krzyżowej powieszone w przypadkowej kolejności. Ołtarz. W prezbiterium trzy figury Matki Bożej. Każda w innej sukience. Ta w czarnej to Matka Boża Bolesna. Za figurami mieszkają koty. Dzikie. Czasem w trakcie Mszy świętej przechadzają się po kościele. Stoimy jeden obok drugiego. Nie ma ani centymetra wolnej przestrzeni. Jest nas dużo a kościółek malutki. Rozbrzmiewa radosne Hosanna. W górze tańczą palmy. Nagle ktoś przykleja się do moich nóg. Buenos dias Profe (dzień dobry Pani Profesor). To Mari Carmen. Jej siostra Milagros przybiega chwilę później i wiesza mi się na szyi. To nasze dzieci z niedzielnego oratorium. Przyszły same. Z drugiego końca Calki. Mari Carmen rozczochrana. Milagros w podartych spodniach i z umorusaną buzią. Po drodze zerwały jakieś chwasty i  teraz wymachują nimi nad głowami. Jakoś tak uroczyście jest. Wszyscy się do siebie uśmiechają. Przez środek kościoła płynie rzeka campesinos, którzy chcą się jeszcze wyspowiadać. Przyjechali z górskich wiosek. Z brudnych, oblepionych błotem, prawie nagich stóp, można wyczytać jak długą drogę przebyli. Wszyscy w tradycyjnych strojach. Mężczyźni w kolorowych czapkach i poncho. Kobiety w ręcznie haftowanych spódnicach i wełnianych, pastelowych sweterkach. Na plecach we wzorzystych chustach śpią dzieci.

W mojej małej Calce rozpoczął się Wielki Tydzień. Przyglądam się wszystkiemu z uwagą. Dzień po dniu przeżywam misterium zwycięstwa życia nad śmiercią, wieczności nad przemijaniem, radości nad smutkiem...
Kochani, niech blask prawdy o Zmartwychwstaniu Pana rozświetla wszelkie mroki naszej codzienności.

29 lutego 2012

W poszukiwaniu słońca.

18 lutego 2012 
Godzina 5.24. Ledwo zwlokłam się z łóżka. Nic nie widać. Słońce nie wychyliło jeszcze nosa spod pierzyny chmur. Budzę chłopaków. Idziemy na bazar zrobić zakupy. Worek ziemniaków, pół worka marchwi. Tyle samo cebuli. Sto bananów. Piętnaście ananasów. Lista jest długa. Przed domem parkuje triciclo. Zabieramy ze sobą worek kawy. Zielonej. Trzeba ją wypalić. Z zamkniętymi oczami przemierzamy ulice Calki. Wokół tętni życie. A ja marzę tylko o tym, żeby wrócić do łóżka. Zimno. Z nieba leniwie spadają krople deszczu.




Panie Boże, co ja tutaj robię? Wracam myślami do dnia, kiedy wszystko krzyczało we mnie z radości. Do dnia, kiedy zaufałam tak bardzo, że poszłam za Nim. Bez strachu. Bez wątpliwości. Nie jest to takie proste, kiedy trzeba być na nogach od rana do wieczora. Ale mimo to, wszystko jest dla Jezusa, więc w ten sposób wszystko jest piękne, nawet jak trudne.* Nie zawsze jest łatwo. Są takie chwile, kiedy uśmiech chowa się gdzieś pod stertą szarych myśli. Słowa z trudem przeciskają się przez zaciśnięte usta. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Drażni wszystko na około. Brakuje siły. Tak po ludzku. A mimo wszystko to czas radości. Tej wewnętrznej. Mojej. W jedności z Nim. Robię przecież to, co robił Jezus kiedy był na ziemi. Wypełniam Jego nakaz: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody.” Pomagam innym kochać Boga nawet jeśli sama tego jeszcze nie potrafię. Jemu nie przeszkadzają moje słabości, ograniczenia i ubóstwo. Czy może być coś piękniejszego? Kochać i być kochaną.
Otwieram oczy. Deszcz ustąpił miejsca kilku promykom słońca. Jestem narzędziem w Twoim ręku, niczym więcej.

*Bł. Matka Teresa z Kalkuty

13 lutego 2012

Calca w obiektywie.

 Andy. moje góry. codziennie inne. zaskakujące. piękne.

jeden z niewielu samochodów w Calce.

 kapliczka na patio w szkole San Roman.

 moich gór ciąg dalszy.
 czasem otulają je chmury.

 centrum Calki.

jedna z wielu piekarni. ta ma piękne, kolorowe wnętrze.

 dbaj o czystość w mieście :)

 ulice Calki.



 kościół parafialny w Calce.

 Calca rozpieszcza mnie swoimi kolorami.





 najstarszy dom w Calce. opuszczony. podobno w nim straszy ;)


Poczuj magię Świąt.

21 stycznia 2012
Jestem tak zmęczona, że nie mogę pozbierać myśli. Rozbiegły się, każda w inną stronę. To jak zabawa w berka. Gonię, dotykam. Jutro znowu trzeba wstać skoro świt. Wymyka się.  Gruntowne porządki w całym domu. Wymyka się. Chwila z książką i kubkiem herbaty w ręku. Wymyka się. Trzeba ugotować coś na obiad. Wymyka się. Boże Narodzenie. Berek.
Wiedziałam, że da się złapać. To jedna z tych myśli, które kurczowo trzymają się moich neuronów i nie dają spokoju. Zastanawialiście się kiedyś nad tajemnicą Świąt Bożego Narodzenia?
Trzeszczący pod nogami śnieg i przeszywające zimno. Zapach zielonej choinki i odbijające się w ogromnych bombkach  światełka. Godziny spędzone w kuchni, żeby przygotować śledzia w śmietanie albo pierogi z kapustą. Opłatek i życzenia składane ze łzami w oczach. Prezenty opakowane w kolorowe papiery i przewiązane jedwabną wstążką. Dom pełen odświętnie ubranych gości i kolędy śpiewane przy wtórze gitary.


Brakowało mi tego w Święta. Zamiast śniegu rozgrzane do czerwoności słońce szarpiące się z deszczem. W kącie zmęczona życiem choinka marząca o nowej sukience. Naleśniki z serem i truskawkami przygotowane na kilka minut przed wieczerzą. Granatowy obrus i zastawa nie od kompletu. Odświętne jeansy i klapki. Zamiast białej koszuli wyciągnięty sweter. Źle mi jakoś było. Wszystko we mnie krzyczało, że to nie tak. Zatęskniłam za domem, za zapachem pierników, za opłatkiem, za silnymi ramionami taty, za niebieskimi oczami mamy, za śmiechem rodzeństwa.  Z tego żalu otoczyłam swoje serce murem. Wysokim.



A ON i tak przyszedł. Tak cicho, że prawie nie zauważyłam. Poradził sobie z moim smutkiem i zniechęceniem. Przeniknął moje niedoskonałości i ograniczenia. Przyniósł świeżość i siłę życia. Emmanuel. Bóg z nami. W Polsce i w Peru. Wśród ośnieżonych sosen i palm z kokosami. W pałacu z marmurową posadzką i w skleconym pośpiesznie domku z tektury. W rodzinie promieniującej szczęściem  i obok skulonego w ciemnym kącie ulicy biedaka. To my potrzebujemy śniegu, choinki i prezentów. On potrzebuje tylko naszego serca. Wszystko inne się nie liczy. To jest właśnie ta tajemnica. Tajemnica Bożego Narodzenia.

Panie Jezu, daj mi nową pamięć pełną cudów jakie we mnie uczyniłeś. Niech wszystkie moje myśli wypływają z Ciebie i płyną ku Tobie.
Nasz Józefów 1 (15) styczeń 2012