fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

15 grudnia 2011

Skok o tyczce.

19 listopada 2011
Zostawiłam Anię z chłopakami (czyt. chłopakami i dziewczynami, Alexandrą i Delią) na dole i schowałam się w pokoju, żeby wreszcie coś napisać. Normalnie o tej porze sprzątałabym z chłopakami kuchnię po kolacji, potem posłuchała historii Miguela o tukanie, któremu odstrzelił głowę kamieniem z procy albo o krowie, która wpadła na panią z zakupami i porozrzucała wszystko. O 21.30 jest wspólna modlitwa i słówko na dobranoc. Trzeba być czujnym do ok. 22.30 bo chłopcy lubią przepychanki w łazience i bijatyki w sypialni, za zamkniętymi drzwiami. Czasem się zdarza, że trzeba jeszcze z kimś lekcje odrobić albo plakat pierwszokomunijny narysować.





Życie tutaj to ciągły spontan. Jest ustalony plan dnia ale trzymanie się go byłoby nudne. Trzeba więc coś z niego wyrzucić albo coś dodać. Żeby nie szukać za daleko - przykład z ostatnich dwóch dni. Sobota. W ostatniej chwili okazało się, że o 18.00 jest Msza Święta u nas w kaplicy, bo jest dzień skupienia dla młodzieży z Calki, która przygotowuje się do bierzmowania. Pobiegliśmy więc wszyscy do kaplicy na 18.10, która była już przystrojona bo o 19.00 miał być ślub (to oddzielna historia, jak na warunki peruwiańskie ślub był królewski, tydzień wcześniej przyszła pani, która pytała jaką długość ma kaplica, chciała dywan kupić i materiał na girlandy). Ksiądz Ruben zaczął Mszę Świętą ok. 18.40. Po co się śpieszyć, przecież jesteśmy w Peru, na wszystko jest czas. Prawdę mówiąc myślałam, że tę Mszę Świętą odwołają bo zaczęli się już goście na ślub schodzić (wspomnę jeszcze, że chłopcy czekając na Księdza przesunęli ławki i oberwali girlandy). Nie przewidziałam jednak, że można odprawić Mszę Świętą w tempie ekspresowym, czyli w 20 min. a w czasie czyszczenia naczyń mszalnych przeprowadzić prezentację kandydatów do bierzmowania. Więc jakoś zdążyliśmy przed ślubem. Potem miała się zacząć zbiorcza impreza urodzinowa siedmiu naszych chłopaków. Przygotowaliśmy wcześniej jadalnię rekolekcyjną na tę okazję ale ponieważ jadalnia jest obok kaplicy  nie mogliśmy zacząć imprezy bo muzyka przeszkadzałaby gościom uczestniczącym we Mszy Świętej.. Trzeba było więc coś wymyślić, żeby zająć chłopaków. Padło hasło, że sprzątamy jadalnię, kuchnię i spiżarnię w naszym domu. Parsknęłam śmiechem bo było nas 20 osób a wszystko wcześniej wysprzątaliśmy po obiedzie. Do zmycia były dwa talerze, pięć łyżeczek, jeden kubek a w spiżarni trzeba było przełożyć na półkę zawartość trzech skrzynek. Ale ja się już tutaj niczemu nie dziwię.





Impreza zaczęła się ok 19.30 i była całkiem fajna. Dużo śmiechu. Najlepszym momentem była tzw. pińada. To taki latynoamerykański zwyczaj urodzinowy Kupuje się dużą kulę (może być jakiś zwierzak, cokolwiek), którą napełnia się potem słodyczami i drobnymi prezentami. Artur kupił kulę w kształcie piłki nożnej. Powiesił ją na długaśnym metalowym drągu i trzymając go jak najwyżej stanął na dwóch krzesłach (prawa noga na jednym krześle, lewa na drugim). Kula była wysoko więc chłopcy najpierw obrywali wstążeczki, skakali i wszystko było jak na filmie, w zwolnionym tempie. Aż do momentu, kiedy do akcji wkroczył Alfredo. Trudno opisać jak to się stało. Widziałam tylko jak spod stóp Artura wysuwają się dwa krzesła i lecą na drugą stronę jadalni. Artur wykonał coś w rodzaju skoku o tyczce i jak żuczek spadł na plecy, na podłogę a tuż za nim uformowało się coś na kształt mrowiska: wszyscy chłopcy oraz Delia z Aleksandrą, leżąc jedni na drugich wyrywali sobie z rąk prezenty i słodycze, które wypadły z kuli. Śmiechu było przy tym dużo.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz