fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

15 grudnia 2011

Spontaniczności ciąg dalszy.

27 listopada 2011
Dziś mieliśmy pójść w góry ale Arturowi się przypomniało, że jest spotkanie z rodzicami. Raz w miesiącu przyjeżdżają do Calki żeby spędzić trochę czasu ze swoimi dziećmi oraz porozmawiać o ich zachowaniu i wynikach w nauce. Niektórzy rodzice nie mówią po hiszpańsku, operują tylko quechua. A ja się dziwiłam, dlaczego mama Gumercindo nie odpowiada na moje pytania... Podróżują czasem cały dzień, żeby móc tu być z chłopakami. Przywożą owoce: banany, pomarańcze, mango, arbuzy, ananasy. Wszystko w workach, które dźwigają na plecach wędrując zboczem gór, pokonując strumyki i rzeki bez mostów żeby po kilku godzinach marszu dotrzeć do drogi i zatrzymać ciężarówkę, która dowiezie ich do najbliższego miasteczka. Artur i Margarita przedstawili nas rodzicom na początku zebrania i opowiedzieli o naszej pracy w Casa Don Bosco.  Po tej prezentacji musiałyśmy zająć czymś chłopaków. I kolejny spontan, tym razem nauka na poddaszu, gdzie temperatura sięgała 50°C.. Nie było czym oddychać. I jak tu zmusić ich do pracy? Z pół godziny zrobiło się 40 minut a potem 50. Czekałyśmy z Anią na koniec tego zebrania jak na zbawienie bo zwykle po zebraniu jest czas, kiedy dzieciaki wychodzą z rodzicami na miasto a my możemy chwilę odpocząć. Ale nie tym razem. Po co odpoczywać, jeśli można zrobić zawody sportowe w nogę i w siatkę, dzieciaki z rodzicami. W porządku, odpoczniemy kiedy indziej, przecież jesteśmy na misjach. Zawodów nie da się opisać. Żeby mieć choć namiastkę tego, jak to wyglądało wystarczy sobie wyobrazić 50-cio letnią Indiankę z dwoma długimi, czarnymi warkoczami, z twarzą pooraną zmarszczkami, z rękoma brudnymi od ziemi, w dwóch spódnicach jedna na drugiej, z koronkową halką wystającą spod tych spódnic, w robionych na drutach rajstopach, w dwóch swetrach i słońce, które podnosi temperaturę do 40 stopni. Sama przyjemność. :) Poniżej kilka zdjęć. Może choć trochę przybliżą Wam to, co działo się tego dnia na naszym patio.













Tyle w wielkim skrócie o tej spontaniczności. Teraz już się tylko uśmiecham bo nic nie mogę zrobić. To właśnie było takie trudne od samego początku. Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że jestem tu, żeby służyć a nie po to, żeby zmieniać i ulepszać. Nie o to chodzi. To ja mam się zmieniać i pracować nad sobą, to ja muszę pokonywać swoje słabości, swoje lęki, swoje przyzwyczajenia i swoją postawą dawać przykład. Nie mogę wymagać od moich dzieciaków czegoś, czym sama nie żyję. Poza tym ciągle uczę się jak z nimi rozmawiać, jak 'być' dla nich.
Ksiądz Maciek podesłał nam kilka dni temu filmik, który nakręcił podczas naszych rekolekcji w Turynie - „Jadę na misje.”  Każdy z wolontariuszy opowiada krótko o sobie, o tym gdzie jedzie i co będzie robił na placówce. Słuchając teraz samej siebie dochodzę do wniosku, że moje wyobrażenia o pracy na misjach były takie… odrealnione, takie nierzeczywiste. Po naszym powrocie Ksiądz Maciek powinien nakręcić kolejny filmik - „Wróciłam z misji.”  i zestawić nasze wypowiedzi. Dziś już wiem, że misje to nie jakiś heroizm tylko ciężka praca, taka zwykła, najzwyklejsza. To nie żadne wielkie czyny tylko małe gesty, służenie w najdrobniejszych rzeczach. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz