fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

15 grudnia 2012

Szopka na końcu świata, czyli peruwiańskie Betlejem


Jesteś misjonarzem. Pan Bóg powiedział mi to jasno i wyraźnie. Dzisiaj rano. Wśród roztańczonych w radosnym pochodzie płomieni roratnych świec. Wszystko, co z taką dokładnością do teraz sklejałam, rozpadło się na tysiąc kawałków. Odnalazłam między nimi brakujący element. To co czuję, nabiera wreszcie konkretnego kształtu. Moje serce zabiło mocniej. Zalały je wspomnienia z Peru.

Poznałam miejsca, w których mieszka MIŁOŚĆ. Trudno tam dotrzeć. Nie szukaj autobusu. Raz w tygodniu, w środku nocy, w drogę rusza ciężarówka. Musisz się na nią wdrapać. Przy odrobinie szczęścia nie zmoczy cię deszcz. Może nie obijesz sobie pleców bujając się w prawo i w lewo na każdym zakręcie. Uważaj na kamienie spadające z gór. Droga kończy się w najmniej oczekiwanym momencie. Teraz kolej na Ciebie. Mam nadzieję, że zabrałeś tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Czeka nas kilka godzin marszu do najbliższej wioski. Tam chwilę odpoczniemy. Musimy dotrzeć na miejsce zanim zapadnie zmrok. Drzewa strzegą tajemnicy selwy przed księżycem. Nie prześlizgnie się między nimi nawet najmniejszy promień. Idąc po ciemku można się zderzyć z tarantulą. Nie używa świateł postojowych. Masz zadyszkę? To normalne. Jesteśmy na 3000 m.n.p.m.

Mam nadzieję, że nie przerażają cię kołyszące się na wietrze drewniane mostki. Trudno złapać na nich równowagę. Są takie miejsca, gdzie będziemy musieli przeprawić się przez rzekę skacząc z kamienia na kamień. Cierpliwości. Droga wije się jak noworoczna serpentyna. W górę i w dół. Gałęzie czeszą Twoje włosy. Na końcu tej drogi jest dom. Tam mieszka MIŁOŚĆ.


rys. Marta Sterna

Nie szukaj czerwonego dachu ani złotej klamki. Dzwonek nie działa. Prądu brak. Na spotkanie wybiega chudy pies i kilka kur. Między nogami plączą się świnki morskie. Wejdź. Rozgość się. Nie zdejmuj butów. Wypastowany parkiet się tu nie sprawdził. W osmolonym garnku na glinianym piecu tańczy woda. Lubisz napar z ziół? Może masz ochotę na kawę? Jeszcze kilka dni temu ziarna suszyły się na słońcu. Teraz można je wypalić. Na drzewach za domem rosną banany i pomarańcze. Kilkaset metrów dalej majestatyczna chirimoya. Jej owoce są słodkie i aksamitne.
Nie spodziewaj się wygód. Przed wiatrem ochronią Cię powykrzywiane od wilgoci ściany. Do snu utulą bębniące o blaszany dach krople deszczu. Może jedna z nich obudzi Cię rano spadając prosto na czubek Twojego nosa. Zapomnij o ciepłym prysznicu. Możesz zażyć kąpieli w słońcu przed domem.
Tu nie zagląda Mikołaj z workiem prezentów. Nie ma lalek Barbie ani koników z tęczową grzywą. Można pobawić się zardzewiałą puszką po mleku albo kilofem.
Nie musisz się stroić. Nikt nie przyjdzie z niezapowiedzianą wizytą. Do najbliższych sąsiadów jest cały dzień drogi.

Tu mieszka MIŁOŚĆ. W szopie na końcu świata. W peruwiańskim Betlejem. Nie potrzebuje trzeszczącego pod nogami śniegu ani zielonej choinki wystrojonej w bombki. Nie biega od sklepu do sklepu w poszukiwaniu prezentów, żeby potem zawinąć je w kolorowy papier i przewiązać jedwabną wstążką. Nie zasiada przy stole uginającym się pod ciężarem pierogów. JEST. Tak po prostu. Między nami. Uczy jak cieszyć się sobą nawzajem. Odnajdowania radości w najmniejszych rzeczach. Potrzebuje tylko Twojego serca. Wszystko inne się nie liczy. To jest właśnie tajemnica. Tajemnica Bożego Narodzenia.

W te Święta chcę być blisko MIŁOŚCI. Tak na wyciągnięcie ręki. Chcę dotknąć. Chcę poczuć. Chcę się przytulić. 

14 grudnia 2012

Myśli zebrane


Zawsze chciałam być architektem wnętrz. Miałam w planach własne biuro projektowe, dziesiątki kolorowych kredek na biurku, kalki i brystole - prawdziwy artystyczny bałagan. Pan Bóg marzył o czym innym. Posłał mnie do Peru. Nic na siłę oczywiście. Sama chciałam za Nim pójść na koniec świata. Kupiłam bilet i spakowałam walizki. Zaufałam i pozwoliłam się poprowadzić. Do Calki. Do salezjańskiego Domu Księdza Bosco.

Pierwsze dni były trudne. Zapamiętanie imion dzieciaków wydawało mi się czymś nieosiągalnym. Zrozumienie tego co mówią graniczyło z cudem. Czasem musieli kilkanaście razy pytać czy mogą pograć w piłkę albo wstać wcześniej od stołu. Nie wiem kto się bardziej denerwował, ja czy oni. Codziennie rano budziłam się ze ściśniętym żołądkiem zastanawiając się co przyniesie dzień. Nie znałam zasad panujących w domu ani podziału obowiązków. Chłopcy wcale nie śpieszyli się z pomocą. Moja niewiedza była dla nich doskonałą okazją do wymigania się od pracy. Plan dnia, który miał mi dać przynajmniej odrobinę poczucia bezpieczeństwa okazał się na tyle elastyczny, że prawie bezużyteczny. Miałam ochotę wykrzyczeć Panu Bogu w twarz, że to nie tak miało być.

Każdego dnia poznawałam siebie. Walczyłam ze swoimi słabościami i przyzwyczajeniami. Uczyłam się pokonywania swoich lęków i odnajdowania radości w najmniejszych rzeczach. Spotkanie z drugim człowiekiem było motywacją do wysiłku, do kroczenia ku świętości. Prosiłam Pana Boga aby nauczył mnie patrzeć Jego oczami, aby nauczył mnie słuchać Jego uszami. Prosiłam aby nauczył mnie kochać tak jak On.... bezgranicznie.


Panie Boże, co ja tu robię? Często wracałam myślami do dnia, kiedy wszystko krzyczało we mnie z radości. Do dnia, kiedy zaufałam tak bardzo, że poszłam za Nim. Bez strachu. Bez wątpliwości. Nie jest to takie proste, kiedy trzeba być na nogach od rana do wieczora. Nie zawsze jest łatwo. Były takie chwile, kiedy uśmiech chował się gdzieś pod stertą szarych myśli. Słowa z trudem przeciskały się przez zaciśnięte usta. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Drażniło wszystko na około. Brakowało siły. Tak po ludzku. A mimo wszystko był to czas radości. Tej wewnętrznej. Mojej. W jedności z Nim.

Z Peru wróciłam pół roku wcześniej niż planowałam. Choroba. Nie miałam ochoty wyjeżdżać. Wszystko we mnie krzyczało. Nic nie rozumiałam. Pan Bóg zabrał mnie do Peru. Dzień po dniu uczył jak pokonywać słabości, zmęczenie i niedoskonałość. Uczył dzielić się sobą i cieszyć każdą chwilą.  Pokochałam chłopaków jak własne dzieci a On mi wszystko zabrał. Tak po prostu. Bez uprzedzenia. Kiedy samolot odbił się od płyty lotniska w Limie ziemia usunęła mi się spod nóg. W przenośni i dosłownie. Serce zalał ocean smutku. Utonęły w nim okruchy radości.
Po nocy przychodzi dzień. W świetle wszystko nabiera kształtów. On mnie kocha. Nic mi nie odebrał. Wszystko co mam należy do Niego. Ja też. Pan Bóg pisze najlepsze scenariusze. Miejsce akcji nie jest ważne. Pomagam innym kochać Boga nawet jeśli sama tego jeszcze nie potrafię. Jemu nie przeszkadzają moje słabości, ograniczenia i ubóstwo. Czy może być coś piękniejszego? Kochać i być kochaną.

10 grudnia 2012

Dla Cioci z Peru


Ciociu, czy Ty chodzisz na roraty? Cisza. Zastanawiam się jak ubrać w piękne słowa moje lenistwo. Wiesz Weronika, ciocia ma dużo pracy i jest bardzo zmęczona. Rano musi chwilę dłużej pospać. Słowa kaleczą mi język. Ciociu, bo ja bym bardzo chciała pójść kiedyś z Tobą na roraty. Milczę. Wiem, że nie zwlokę się jutro z łóżka.

Mijają trzy dni. Każdy z nich wypełniony rzeczami najważniejszymi na świecie. Uciekam. Nie ważne jak bardzo poganiam moje myśli, po piętach depcze mi Weronika. Zawstydza mnie.


W poniedziałek rano bez entuzjazmu wystawiam spod kołdry prawą nogę. Zimno. Ciemno. Weronika chciała pójść ze mną na roraty. Nie powiedziałam jej, że będę. Tak na wszelki wypadek. Poruszam się po mieszkaniu z zamkniętymi oczami. Uderzenie bosą stopą w futrynę drzwi wyrywa mnie z objęć Morfeusza. Pospiesznie zbieram po kątach niezbędne rzeczy. Nie będzie już czasu, żeby wrócić do domu. Pojadę prosto do pracy.

Wnętrze kościoła płonie. W ciemności tańczą płomyki świec. Jest jakoś tak… nieziemsko. Wytężam wzrok szukając Weroniki. Może dzisiaj  nie wstała?

Ksiądz Paweł zaprasza przed ołtarz wszystkie dzieci. Opowiada o Franciszku Ksawerym, hiszpańskim misjonarzu. Z zaciekawieniem słuchają o jego podróży do Japonii. Poszedł w ciemno za Światłem. Na drugi koniec świata. Dzielił się Miłością z tymi, którzy nie wiedzieli o Jej istnieniu. Moje serce zalewają wspomnienia z Peru. Znacie innych misjonarzy?

Z zamyślenia wyrywa mnie aksamitny głos Weroniki rozbrzmiewający w całym kościele. Ja znam ciocię Kasię. Robi mi się gorąco. W oczach tego dziecka jestem misjonarzem. Wszystko, co z dokładnością do dzisiaj sklejałam, rozpada się na tysiąc kawałków. Odnajduję między nimi brakujący element. To co czuję, wreszcie nabiera konkretnego kształtu.

To nie prawda, że Pan Bóg milczy. On mówi przez konkretne osoby. Działa przez konkretne znaki. Czeka, żeby Go dotknąć. Rzucić Mu się na szyję.

Wiesz Weronika? Jesteś dla mnie małym misjonarzem. Uczysz mnie Miłości.

Pnp 8, 6-7