Zawsze chciałam być architektem wnętrz. Miałam w
planach własne biuro projektowe, dziesiątki kolorowych kredek na biurku, kalki
i brystole - prawdziwy artystyczny bałagan. Pan Bóg marzył o czym innym. Posłał
mnie do Peru. Nic na siłę oczywiście. Sama chciałam za Nim pójść na koniec
świata. Kupiłam bilet i spakowałam walizki. Zaufałam i pozwoliłam się
poprowadzić. Do Calki. Do salezjańskiego Domu Księdza Bosco.
Pierwsze dni były trudne. Zapamiętanie imion
dzieciaków wydawało mi się czymś nieosiągalnym. Zrozumienie tego co mówią
graniczyło z cudem. Czasem musieli kilkanaście razy pytać czy mogą pograć w
piłkę albo wstać wcześniej od stołu. Nie wiem kto się bardziej denerwował, ja
czy oni. Codziennie rano budziłam się ze ściśniętym żołądkiem zastanawiając się
co przyniesie dzień. Nie znałam zasad panujących w domu ani podziału
obowiązków. Chłopcy wcale nie śpieszyli się z pomocą. Moja niewiedza była dla
nich doskonałą okazją do wymigania się od pracy. Plan dnia, który miał mi dać
przynajmniej odrobinę poczucia bezpieczeństwa okazał się na tyle elastyczny, że
prawie bezużyteczny. Miałam ochotę wykrzyczeć Panu Bogu w twarz, że to nie tak
miało być.
Każdego dnia poznawałam siebie. Walczyłam ze swoimi
słabościami i przyzwyczajeniami. Uczyłam się pokonywania swoich lęków i odnajdowania
radości w najmniejszych rzeczach. Spotkanie z drugim człowiekiem było motywacją do
wysiłku, do kroczenia ku świętości. Prosiłam Pana Boga aby nauczył mnie patrzeć
Jego oczami, aby nauczył mnie słuchać Jego uszami. Prosiłam aby nauczył mnie
kochać tak jak On.... bezgranicznie.
Panie Boże, co ja tu robię? Często wracałam myślami do
dnia, kiedy wszystko krzyczało we mnie z radości. Do dnia, kiedy zaufałam tak
bardzo, że poszłam za Nim. Bez strachu. Bez wątpliwości. Nie jest to takie
proste, kiedy trzeba być na nogach od rana do wieczora. Nie zawsze jest łatwo. Były takie chwile, kiedy uśmiech chował się
gdzieś pod stertą szarych myśli. Słowa z trudem przeciskały się przez
zaciśnięte usta. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Drażniło wszystko na około.
Brakowało siły. Tak po ludzku. A mimo wszystko był to czas radości. Tej
wewnętrznej. Mojej. W jedności z Nim.
Z
Peru wróciłam pół roku wcześniej niż planowałam. Choroba. Nie miałam ochoty
wyjeżdżać. Wszystko we mnie krzyczało. Nic nie rozumiałam. Pan Bóg zabrał mnie do Peru. Dzień po dniu uczył jak pokonywać słabości, zmęczenie i niedoskonałość.
Uczył dzielić się sobą i cieszyć każdą chwilą. Pokochałam chłopaków jak własne dzieci a On mi
wszystko zabrał. Tak po prostu. Bez uprzedzenia. Kiedy samolot odbił się od
płyty lotniska w Limie ziemia usunęła mi się spod nóg. W przenośni i dosłownie.
Serce zalał ocean smutku. Utonęły w nim okruchy radości.
Po nocy przychodzi dzień. W świetle wszystko nabiera
kształtów. On mnie kocha. Nic mi nie odebrał. Wszystko co mam należy do Niego. Ja też. Pan Bóg pisze
najlepsze scenariusze. Miejsce akcji nie jest ważne. Pomagam innym kochać Boga
nawet jeśli sama tego jeszcze nie potrafię. Jemu nie przeszkadzają moje
słabości, ograniczenia i ubóstwo. Czy może być coś piękniejszego? Kochać i być
kochaną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz