fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

14 grudnia 2012

Myśli zebrane


Zawsze chciałam być architektem wnętrz. Miałam w planach własne biuro projektowe, dziesiątki kolorowych kredek na biurku, kalki i brystole - prawdziwy artystyczny bałagan. Pan Bóg marzył o czym innym. Posłał mnie do Peru. Nic na siłę oczywiście. Sama chciałam za Nim pójść na koniec świata. Kupiłam bilet i spakowałam walizki. Zaufałam i pozwoliłam się poprowadzić. Do Calki. Do salezjańskiego Domu Księdza Bosco.

Pierwsze dni były trudne. Zapamiętanie imion dzieciaków wydawało mi się czymś nieosiągalnym. Zrozumienie tego co mówią graniczyło z cudem. Czasem musieli kilkanaście razy pytać czy mogą pograć w piłkę albo wstać wcześniej od stołu. Nie wiem kto się bardziej denerwował, ja czy oni. Codziennie rano budziłam się ze ściśniętym żołądkiem zastanawiając się co przyniesie dzień. Nie znałam zasad panujących w domu ani podziału obowiązków. Chłopcy wcale nie śpieszyli się z pomocą. Moja niewiedza była dla nich doskonałą okazją do wymigania się od pracy. Plan dnia, który miał mi dać przynajmniej odrobinę poczucia bezpieczeństwa okazał się na tyle elastyczny, że prawie bezużyteczny. Miałam ochotę wykrzyczeć Panu Bogu w twarz, że to nie tak miało być.

Każdego dnia poznawałam siebie. Walczyłam ze swoimi słabościami i przyzwyczajeniami. Uczyłam się pokonywania swoich lęków i odnajdowania radości w najmniejszych rzeczach. Spotkanie z drugim człowiekiem było motywacją do wysiłku, do kroczenia ku świętości. Prosiłam Pana Boga aby nauczył mnie patrzeć Jego oczami, aby nauczył mnie słuchać Jego uszami. Prosiłam aby nauczył mnie kochać tak jak On.... bezgranicznie.


Panie Boże, co ja tu robię? Często wracałam myślami do dnia, kiedy wszystko krzyczało we mnie z radości. Do dnia, kiedy zaufałam tak bardzo, że poszłam za Nim. Bez strachu. Bez wątpliwości. Nie jest to takie proste, kiedy trzeba być na nogach od rana do wieczora. Nie zawsze jest łatwo. Były takie chwile, kiedy uśmiech chował się gdzieś pod stertą szarych myśli. Słowa z trudem przeciskały się przez zaciśnięte usta. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Drażniło wszystko na około. Brakowało siły. Tak po ludzku. A mimo wszystko był to czas radości. Tej wewnętrznej. Mojej. W jedności z Nim.

Z Peru wróciłam pół roku wcześniej niż planowałam. Choroba. Nie miałam ochoty wyjeżdżać. Wszystko we mnie krzyczało. Nic nie rozumiałam. Pan Bóg zabrał mnie do Peru. Dzień po dniu uczył jak pokonywać słabości, zmęczenie i niedoskonałość. Uczył dzielić się sobą i cieszyć każdą chwilą.  Pokochałam chłopaków jak własne dzieci a On mi wszystko zabrał. Tak po prostu. Bez uprzedzenia. Kiedy samolot odbił się od płyty lotniska w Limie ziemia usunęła mi się spod nóg. W przenośni i dosłownie. Serce zalał ocean smutku. Utonęły w nim okruchy radości.
Po nocy przychodzi dzień. W świetle wszystko nabiera kształtów. On mnie kocha. Nic mi nie odebrał. Wszystko co mam należy do Niego. Ja też. Pan Bóg pisze najlepsze scenariusze. Miejsce akcji nie jest ważne. Pomagam innym kochać Boga nawet jeśli sama tego jeszcze nie potrafię. Jemu nie przeszkadzają moje słabości, ograniczenia i ubóstwo. Czy może być coś piękniejszego? Kochać i być kochaną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz