fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

15 sierpnia 2012

Budyniowy rajd


Misjonarz od gotowania nie ucieknie. Potrafi przecież wszystko. A jak nie potrafi, to się nauczy. Przynajmniej na tyle, żeby przeżyć. Przez pierwsze trzy miesiące czułam się bezpiecznie. W kuchni królowała señora Ermiña. Nasza pani kucharka. Pojawiała się zaraz po śniadaniu. Kroiła, lepiła, mieszała, przelewała. W garnkach bulgotało jak w jacuzzi. W całym domu pachniało ziołami i świeżym avocado. Znikała tuż przed obiadem, żeby pojawić się znowu po południu i przygotować kolację. I tak sześć dni w tygodniu. Od poniedziałku do soboty. W niedziele zawsze znalazł się jakiś chętny do gotowania. Zamiast siedzieć z nosem w książkach, tak jak reszta chłopaków, kroił ziemniaki. W rytmie huayno (czyt.: łajno). W Peru nic nie dzieje się bez muzyki. Przez pewien czas moje działania w kuchni ograniczały się do parzenia herbaty, robienia kanapek i… od czasu do czasu, budyniu. Ktoś może powiedzieć, że to akurat nie jest skomplikowane. Kulinarnie. Logistycznie, tak.



Budyń (oryg. budin) to ciasto. Z suchych bułek. Moczy się je w mleku i rozdrabnia. Dodaje się masło, cukier trzcinowy, jajka, zapach waniliowy i rodzynki. W oddzielnym naczyniu przygotowuje się karmel. To ta łatwiejsza część zadania. Teraz trzeba znaleźć jakieś moto-taxi, załadować do niego siebie, gotowe ciasto w pięćdziesięciolitrowym wiadrze, karmel, wielką chochlę i dwie ogromne blachy do pieczenia. Można jechać. Do piekarni. Moto-taxi pędzi po dziurawych ulicach. Karmel wychlapuje się na spodnie. Ciasto klei się do swetra. Chochle uderzają rytmicznie o porozrzucane po podłodze blachy. Peruwiański freestyle. W piekarni przekładamy karmel i ciasto do blachy. Wrócimy po nie po południu. W tym piecu nie da się ustawić temperatury. Możemy liczyć tylko na to, że piekarz nie zaśnie i w porę wyciągnie smakołyk. Do domu wracamy piechotą. W jednym ręku oblepiony karmelem garnek, w drugim upaćkane ciastem wiadro z wystającą chochlą. Taki widok nikogo tu nie dziwi. Piekarnik w domowej kuchni jest rzadkością. Powszechne są więc spacery przez miasto z nadziewanym kurczakiem albo ułożonymi jedna koło drugiej świnkami morskimi. Po drodze można zajść na lody.




Problem zaczął się wraz z wakacjami. Señora Ermiña wzięła wolne. Artur z Margaritą (odpowiedzialni za dom) pojechali na urlop. Zostałam w domu z Anią i trzema chłopakami: Ermitaño, Ryne i Nilthonem. Nadszedł dzień, kiedy musiałam założyć granatowy fartuch w białe grochy i stanąć między garnkami. Początki były trudne. Nie wiem kto narzekał bardziej, ja czy chłopaki. Zupa burakowa. Totalny niewypał. Chłopcy nazwali ją ‘busca papa’ czyli ‘szukaj ziemniaka’. Nie bez przyczyny. Na talerz zupy przypadały średnio cztery kawałki ziemniaka. Robiliśmy zakłady: kto znajdzie więcej? Po obiedzie wszyscy konaliśmy. Ze śmiechu. 


Ryż był kolejnym wyzwaniem. I bynajmniej nie ten w torebkach. Tam ryż kupuje się w workach. Jutowych. Kilka dni zajęło mi rozpracowanie odpowiednich proporcji wody, ryżu i ziela angielskiego. Sztuczka polegała na tym, żeby ryż odpowiednio wcześnie wyłączyć, odcedzić, wlać na dno kilka łyżek oleju i zostawić na małym ogniu, żeby doszedł. Łatwizna. Trzeba wziąć pod uwagę, że na wysokości 3000 m.n.p.m. wszystko gotuje się znacznie wolniej.  Po kilku nieudanych próbach zostałam ekspertem od ryżu na sypko. Ryż w wersji ‘andyjskiej’ mam już przetrenowany.
Jedliście kiedyś placki z bananów? Przepis sprzedali mi chłopcy. Przygotowanie nie jest skomplikowane. Każdy amator sztuki kuchennej sobie poradzi. Przygotujcie 2,5 szklanki mąki, 3 jajka, 2 niepełne szklanki mleka, cukier waniliowy, pół łyżeczki proszku do pieczenia oraz 6 dojrzałych, miękkich bananów. Banany trzeba rozgnieść widelcem na gładką masę i dodać do pozostałych, wymieszanych wcześniej składników. Usmażcie placki z obu stron, na złoty kolor. Przed podaniem posypcie cukrem pudrem.



Przygotowanie bardziej skomplikowanych dań przekraczało moje możliwości. Dobrze, że była ze mną Ania. Przed nią kuchnia nie ma żadnych tajemnic. Codziennie wyczarowywała jakieś pyszności. Za kawałek szarlotki w jej wykonaniu, chłopcy byli w stanie zrobić wszystko. Ja też.
Nie lubię gotować. Nic mi nigdy nie wychodzi. Niby wszystko jak w przepisie, ale zupełnie inaczej. Efekt końcowy nieprzewidywalny. Nawet dekoracja nie pomaga. Smaku nie da się uratować.  W gotowanie trzeba chyba wkładać serce. Póki co, moje dedykuje pisaniu.