fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

7 kwietnia 2012

Mała Calka. Wielki Tydzień.

1 kwietnia 2012
Piątek. Wyprawa do Cusco po najpotrzebniejsze rzeczy i biegiem do autobusu, żeby zdążyć na Drogę Krzyżową. Godzina 16.30. Plac przed plebanią. Są już wszyscy.  Chłopcy z naszego domu i trzy starsze panie. W Peru życie płynie po woli. Nikomu się nie śpieszy. Kilkanaście minut później dołącza do nas grupka campesinos (wieśniacy) z odległej części Calki. Zarośnięty staruszek, z czarnymi jak nasza polska ziemia stopami obutymi w ojotas (tradycyjne sandały wykonane z gumy opon samochodowych), niesie ogromny krzyż. Za nim gęsiego idą kobiety. W kolorowych chustach na plecach, kołyszą się dzieci. Wsłuchują się w śpiew matek: ‘Perdona a tu pueblo Senor’ (Panie, przebacz swojemu ludowi).
Padre Americo wyłania się z plebanii z głośnikiem w ręku. Wsiada do mototaxi (miejscowa taksówka, coś w rodzaju motoru z przyczepką) żeby powiadomić mieszkańców Calki o Drodze Krzyżowej.
Czas biegnie, my czekamy. Godzina 17.30. Ekipa remontująca kościół parafialny kończą pracę. Majster uderza w dzwon na wieży na znak, że mogą się rozejść do domu. Zgarbiona staruszka uznała, że to dobry pomysł, żeby oznajmić mieszkańcom, że dzieje się coś ważnego.  ‘Ej, panie majster, niech pan dzwoni dalej’ – krzyczymy wszyscy. Ale majster nie słyszy. Na wieżę wdrapuje się więc dwóch kajtków. Narobili niezłego hałasu. Poskutkowało bo plac zaczął zapełniać się ludźmi.


Siwiutki kościelny wynosi z plebanii ogromny krzyż. Dwie nieociosane belki. Nic więcej. Godzina 17.50. Ruszamy w drogę.
Stacja druga. Padre Amilcar bierze krzyż na swoje ramiona. Ugina się pod ciężarem. Z trudem stawia każdy kolejny krok. Dłuższe ramie krzyża podskakuje na kamieniach, którymi wybrukowane są ulice Calki. Apu taytayku khuyapayawayku. Cristo Jesus Q’espirichiwayku (Kyrie eleison w quechua). Stacja czwarta. Kawiarenka internetowa. Kłaniamy się Jezusowi w rytmie huayno (czyt: łajno, tradycyjna muzyka andyjska z regionu Cusco) które rozbrzmiewa w środku. Nikt nie pomyślał, żeby wyłączyć muzykę. Stacja dziewiąta. Sklep spożywczy. Otwarty. Zawsze może się przecież trafić jakiś klient. Na chodnikach, przy skleconych naprędce stołach siedzą mężczyźni i kobiety o zmęczonych twarzach. Przyglądają się nam leniwie znad talerzy ze smażonymi ziemniakami i parówkami na patykach. Wchodzimy w wąską uliczkę. Potrącają nas przechodnie idący w przeciwnym kierunku. Skupienie przychodzi z trudem. Mam ochotę krzyczeć. Z bezsilności. Panie Jezu, czy tak wyglądała Twoja droga na Kalwarię? Przemierzałeś ją wśród tłumu ale jednak sam. Opuszczony. Wyobcowany. Zlekceważony. Miasto tętniło swoim życiem. A obok Ciebie biło tylko serce Matki i umiłowanego ucznia Jana.



Niedziela Palmowa. Tym razem procesja z placu przed plebanią ruszyła o ustalonej porze. Padre Amilcar poświęcił palmy. Piękne. Pachnące ziołami i eukaliptusem. Z radosnym śpiewem ruszyliśmy ulicami Calki w stronę świątyni. Kościółek jest malutki. Podparty z każdej strony stemplami. Gliniane ściany kołyszą się przy silniejszym podmuchu wiatru. Z chóru sypią się na głowę trociny za każdym razem kiedy bębniarz tupnie mocniej nogą wystukując rytm melodii. Kilka ławek z wystającymi gwoździami. Stacje drogi Krzyżowej powieszone w przypadkowej kolejności. Ołtarz. W prezbiterium trzy figury Matki Bożej. Każda w innej sukience. Ta w czarnej to Matka Boża Bolesna. Za figurami mieszkają koty. Dzikie. Czasem w trakcie Mszy świętej przechadzają się po kościele. Stoimy jeden obok drugiego. Nie ma ani centymetra wolnej przestrzeni. Jest nas dużo a kościółek malutki. Rozbrzmiewa radosne Hosanna. W górze tańczą palmy. Nagle ktoś przykleja się do moich nóg. Buenos dias Profe (dzień dobry Pani Profesor). To Mari Carmen. Jej siostra Milagros przybiega chwilę później i wiesza mi się na szyi. To nasze dzieci z niedzielnego oratorium. Przyszły same. Z drugiego końca Calki. Mari Carmen rozczochrana. Milagros w podartych spodniach i z umorusaną buzią. Po drodze zerwały jakieś chwasty i  teraz wymachują nimi nad głowami. Jakoś tak uroczyście jest. Wszyscy się do siebie uśmiechają. Przez środek kościoła płynie rzeka campesinos, którzy chcą się jeszcze wyspowiadać. Przyjechali z górskich wiosek. Z brudnych, oblepionych błotem, prawie nagich stóp, można wyczytać jak długą drogę przebyli. Wszyscy w tradycyjnych strojach. Mężczyźni w kolorowych czapkach i poncho. Kobiety w ręcznie haftowanych spódnicach i wełnianych, pastelowych sweterkach. Na plecach we wzorzystych chustach śpią dzieci.

W mojej małej Calce rozpoczął się Wielki Tydzień. Przyglądam się wszystkiemu z uwagą. Dzień po dniu przeżywam misterium zwycięstwa życia nad śmiercią, wieczności nad przemijaniem, radości nad smutkiem...
Kochani, niech blask prawdy o Zmartwychwstaniu Pana rozświetla wszelkie mroki naszej codzienności.