fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

20 grudnia 2011

Spacer z Jezusem

10 grudnia 2011
Przyglądam się niebu. Wygląda tak, jakby miało ochotę krzyczeć. Obłoki wielkie jak barany siłują się z delikatnymi jak jedwabna nić promieniami słońca. Szczyty gór spowite delikatną mgłą milczą. Jestem zmęczona. Chce mi się spać. Chce mi się płakać. Tak bardzo chciałabym mieć kilka minut tylko dla siebie… Otwierają się drzwi. To Ania. Prosi, żebym pojechała z Johanem do szpitala do Qoya (Koja).  Nie tak zaplanowałam sobie ten dzień.  Z bólem zwlekam się z łóżka.  W autobusie łzy ciekną mi po policzkach. Dobrze, że Johan tego nie widzi. Rozglądam się. Moją uwagę przykuwa  twarz uśmiechniętej dziewczynki o pięknych czarnych oczach. Obok stara Indianka o twarzy pomarszczonej jak rodzynki patrzy smutno przed siebie.  Szukam wzrokiem Johana… dostrzegam Ciebie Panie Jezu. I wszystko staje się jasne. To dla Ciebie.


Obłoki dalej siłują się z promieniami słońca a ja przemierzam z Tobą ulice Qoya (Koja). Rozmawiamy, śmiejemy się, poznajemy siebie nawzajem. Jesteś tak blisko, na wyciągnięcie ręki.
Dziękuję Ci za te chwile.

Dr. Ever

8 grudnia 2011
Czwartek. Święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Słońce przeciąga się leniwie i nieśmiało wystawia nos spod pierzyny utkanej z białych obłoczków. Cisza. To będzie piękny dzień. Część naszych chłopaków poszła z Anią i Arturem w góry. Lidia od rana śpiewa piosenki i uśmiecha się do wszystkich, którzy zostali w domu. Sprzątniemy i przygotujemy obiad dla naszych wędrowców. Wychodzę przed dom i spoglądam na cienką jak nitka dróżkę pnącą się na szczyt góry. Wytężam wzrok ale nie nikogo nie widzę. Z tej odległości sa pewnie wielkości mrówki.
Zbieramy się wszyscy w holu, żeby podzielić obowiązki. Sprawdzam listę.  Johan? Ausente (nieobecny). Zaglądam do sypialni, sali telewizyjnej, kuchni, łazienki. Zniknął. Alvaro woła mnie do pralni na patio. Johan stoi nad zlewem. Z nosa leje mu się krew niczym woda z rynny w jesienną ulewę. Próbuję zatamować krwotok. Bezskutecznie. Trzeba jechać do szpitala. Zbieram szybko swoje rzeczy. Reyne zatrzymuje moto-taxi. Wychodzimy z Johanem przed bramę. Kierowca sikając na trawnik przed płotem wita się ze mną radosnym ‘buenos dias’ (dzień dobry). Ja się tu już niczemu nie dziwię, mieszkam przecież w Peru.
Kilka minut później mkniemy z prędkością żółwia w kierunku szpitala. W końcu to ‘emergency’. Izba przyjęć. Wbiegam do środka szukając lekarza. Jakiś pan w zielonym, wyblakłym podkoszulku i białych lateksowych rękawiczkach wymachując szczotką w rytm huajno (czyt: łajno, tradycyjna muzyka andyjska z regionu Cusco),   ze spokojem tłumaczy mi, że trzeba poczekać. Sikająca z nosa krew nie robi na nim żadnego wrażenia. Czekamy. W pokoju naprzeciwko pani w butach na obcasach i wyciągniętym swetrze  walczy z pająkami. Mam ochotę krzyknąć, że to nie czas na wiosenne porządki. Skończyli.  Pani od pająków wciela się w rolę pielęgniarki i mierzy Johanowi ciśnienie. Na korytarzu oczywiście.  Temperaturę wpisuje z pamięci- 36,3°. Zaprasza nas do pokoju i wypisuje rachunek na kwotę 5 soli za konsultację. Niespodzianka. Pan w zielonym, wyblakłym podkoszulku wiesza na szyi stetoskop i przystępuje do badania. Latarka jest zbyteczna, Nokia też świeci . Źrenice Johana reagują normalnie. Oddech wyrównany. Serce bije zapewne w rytmie huajno, które cały czas rozbrzmiewa z głośników. Muzyka leczy i łagodzi ból. Przyglądam się temu wszystkiemu i przysłuchuję. Przyczyny krwotoku mogą być różne… w tym przypadku wystarczy skierowanie na morfologię i tampon nasączony adrenaliną. Z przeszklonej gablotki zamykanej na kłódkę pielęgniarka wyjmuje gazę i ampułkę oraz wypisuje kolejny rachunek, tym razem za założenie opatrunku. Rąk nie myje. Z przerażeniem patrzę jak niezdarnie wpycha Johanowi do nosa bezkształtny zwitek. Musimy odczekać kilka minut zanim wrócimy do domu. 




Rozglądam się po gabinecie. Pod stolikiem przy drzwiach rozpłaszczony niczym ośmiornica mokry mop. Na ścianie tuż obok mnie, przyklejony płóciennym plastrem zestaw pierwszej pomocy -  strzykawka i ampułka z adrenaliną. Nad zlewem figurka Jezusa (Senor de Milagros) ozdobiona świątecznymi lampkami. Johan znudzonym wzrokiem wpatruje się w sufit, z którego pielęgniarka zbiera szczotką pajęczyny. Robię ukradkiem zdjęcia. Po dziesięciu minutach wraca lekarz. Pyta skąd jestem i jak długo tu zostanę. Ma znajomą w Gdańsku. Pyta czy LechWałęsa jest moim rodakiem. Rzuca kilka komplementów. Nazywa się Dr. Ever. Poleca się na przyszłość.

Dzień targowy.

5 grudnia 2011
Dzisiaj byłam na szkolnym zebraniu w sprawie Fiesta de Promocion (coś w rodzaju  naszej studniówki) Juana Carlosa. Tak, właśnie u tego Juana Carlosa, który przez tydzień się do mnie nie odzywał (nie pamiętam już czy wcześniej o tym wspominałam… nie odzywał się tak po prostu, bo nie pozwoliłam mu komputera włączyć). Próbowałam z nim rozmawiać w piątek. Bezskutecznie, nawet na mnie nie spojrzał. W końcu porozmawiał z nim Artur i chyba poskutkowało bo zaczął odpowiadać na moje pytania. Dziś nadarzyła się okazja, żebym poszła na zabranie do niego do szkoły. Wykorzystałam ten moment, żeby porozmawiać. Zjedliśmy cukierka pokoju i ustaliliśmy, że zaczynamy od nowa. Piękne jest to, że można puścić pewne rzeczy w niepamięć i budować na mocniejszych fundamentach. Ciągle jeszcze myślę o tej chwili.  Może to ziarenko, które zasialiśmy przyniesie jakiś owoc... :)


Wróćmy do zebrania... Nie wiem czy zdołam to opisać. Podobno miało się zacząć o 15.00. Zwyczajem peruwiańskim zjawiłam się tam o 15.15 i zastałam dwie mamy siedzące na betonowych schodach i obserwujące rozbiórkę części budynków szkolnych. Przyłączyłam się do nich i przysłuchując się ich rozmowie zaczęłam się bać, że na tym zebraniu może dojść do rękoczynów. Ok. 15.30 zjawił się nauczyciel a 10 minut później wszystkie mamy, które zdążyły dotrzeć naskoczyły na biednego nauczyciela i zmusiły go do rozpoczęcia spotkania. Chodziło głównie o ustalenie jadłospisu, wyglądu zaproszeń, dekoracji i wysokości składek. Czułam się jak w dzień targowy na straganie. Profe (tak się tu mówi do nauczycieli) usiłował zapanować nad mamami, które mówiły jedna przez drugą. Zaczęłam się śmiać. Każda mama miała swój pomysł, uczniowie, którzy uczestniczyli w zebraniu oczywiście też. Przy omawianiu jadłospisu znowu parsknęłam śmiechem. Jedna z mam krzyknęła: ‘un poquito de silencio por favor al respecto de estos bocadillos’ co w wolnym tłumaczeniu znaczy:  ‘proszę o troszkę ciszy przez szacunek dla tych przekąsek’. Ta mama miała bardzo zaciętą twarz i należała chyba do dwuosobowego Komitetu Rodzicielskiego. Swoim blaskiem przyćmiewała biednego profe. To zebranie swoim klimatem przypominało mi trochę film ‘Rejs’… totalny surrealizm. Dwie mamy nie zważając na całe zamieszanie produkowały drobne elementy do kolczyków, ta siedząca obok mnie robiła na drutach sweter. Ja robiłam szczegółowe notatki przepisując dokładnie wszystko to, co profe pisał na tablicy. Zapomniałam dodać, że wycierał ją papierem toaletowym, który służy  w Peru do wszystkiego - używa się go zamiast chusteczek higienicznych a jeśli katar jest bardziej dokuczliwy można włożyć do nosa dwa zwitki i oddychać przez usta. Po ustaleniu jadłospisu, trunków, wyglądu zaproszeń, koloru serwetek i wystroju lokalu profe oświadczył, że większość kosztów zostanie pokryta z pieniędzy, którymi dysponuje Komitet Rodzicielski a dodatkowe koszty będą pokryte z zaległych składek. Zawrzało. Już wyjaśniam o co chodzi. Za przekąski i drobne pamiątki mieli zapłacić Ci rodzice, którzy nie uczestniczyli czynnie w życiu szkoły, nie brali udziału w czynach społecznych i zebraniach – za nieobecność dostaje się mandat. Zacięta pani z Komitetu pokazała palcem ucznia, którego tata nie stawił się w szkole w Dniu Sportu podobno ze względu na zły stan zdrowia i skwitowała to słowami, że tak być nie może. Z pełnym przekonaniem tłumaczyła, że to była tylko wymówka. Jawna niesprawiedliwość. Jedni rodzice płaca składkę i biorą udział w szkolnych wydarzeniach a inni nie. Za nieobecność na zebraniu mandat wynosi 20 soli. Rodzice Juana Carlosa mieli trzy mandaty do zapłacenia. Nie przyszło mi do głowy, żeby się kłócić ale były takie mamy, które biednego profe prawie w podłogę wgniotły krzycząc, że żadnych zebrań nie opuściły i płacić nie będą. Protesty jednak na nic się nie zdały bo pani z Komitetu miała zeszyt, w którym przez cały rok skrzętnie notowała wszystkie nieobecności.


Nie byłam w stanie wytrzymać więcej. Wstałam. Pożegnałam się z profe i wróciłam do domu. Nie wiem ile czasu trwało jeszcze zebranie. Lubię tu być.

Juan Carlos znowu się do mnie uśmiecha :)

15 grudnia 2011

Spontaniczności ciąg dalszy.

27 listopada 2011
Dziś mieliśmy pójść w góry ale Arturowi się przypomniało, że jest spotkanie z rodzicami. Raz w miesiącu przyjeżdżają do Calki żeby spędzić trochę czasu ze swoimi dziećmi oraz porozmawiać o ich zachowaniu i wynikach w nauce. Niektórzy rodzice nie mówią po hiszpańsku, operują tylko quechua. A ja się dziwiłam, dlaczego mama Gumercindo nie odpowiada na moje pytania... Podróżują czasem cały dzień, żeby móc tu być z chłopakami. Przywożą owoce: banany, pomarańcze, mango, arbuzy, ananasy. Wszystko w workach, które dźwigają na plecach wędrując zboczem gór, pokonując strumyki i rzeki bez mostów żeby po kilku godzinach marszu dotrzeć do drogi i zatrzymać ciężarówkę, która dowiezie ich do najbliższego miasteczka. Artur i Margarita przedstawili nas rodzicom na początku zebrania i opowiedzieli o naszej pracy w Casa Don Bosco.  Po tej prezentacji musiałyśmy zająć czymś chłopaków. I kolejny spontan, tym razem nauka na poddaszu, gdzie temperatura sięgała 50°C.. Nie było czym oddychać. I jak tu zmusić ich do pracy? Z pół godziny zrobiło się 40 minut a potem 50. Czekałyśmy z Anią na koniec tego zebrania jak na zbawienie bo zwykle po zebraniu jest czas, kiedy dzieciaki wychodzą z rodzicami na miasto a my możemy chwilę odpocząć. Ale nie tym razem. Po co odpoczywać, jeśli można zrobić zawody sportowe w nogę i w siatkę, dzieciaki z rodzicami. W porządku, odpoczniemy kiedy indziej, przecież jesteśmy na misjach. Zawodów nie da się opisać. Żeby mieć choć namiastkę tego, jak to wyglądało wystarczy sobie wyobrazić 50-cio letnią Indiankę z dwoma długimi, czarnymi warkoczami, z twarzą pooraną zmarszczkami, z rękoma brudnymi od ziemi, w dwóch spódnicach jedna na drugiej, z koronkową halką wystającą spod tych spódnic, w robionych na drutach rajstopach, w dwóch swetrach i słońce, które podnosi temperaturę do 40 stopni. Sama przyjemność. :) Poniżej kilka zdjęć. Może choć trochę przybliżą Wam to, co działo się tego dnia na naszym patio.













Tyle w wielkim skrócie o tej spontaniczności. Teraz już się tylko uśmiecham bo nic nie mogę zrobić. To właśnie było takie trudne od samego początku. Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że jestem tu, żeby służyć a nie po to, żeby zmieniać i ulepszać. Nie o to chodzi. To ja mam się zmieniać i pracować nad sobą, to ja muszę pokonywać swoje słabości, swoje lęki, swoje przyzwyczajenia i swoją postawą dawać przykład. Nie mogę wymagać od moich dzieciaków czegoś, czym sama nie żyję. Poza tym ciągle uczę się jak z nimi rozmawiać, jak 'być' dla nich.
Ksiądz Maciek podesłał nam kilka dni temu filmik, który nakręcił podczas naszych rekolekcji w Turynie - „Jadę na misje.”  Każdy z wolontariuszy opowiada krótko o sobie, o tym gdzie jedzie i co będzie robił na placówce. Słuchając teraz samej siebie dochodzę do wniosku, że moje wyobrażenia o pracy na misjach były takie… odrealnione, takie nierzeczywiste. Po naszym powrocie Ksiądz Maciek powinien nakręcić kolejny filmik - „Wróciłam z misji.”  i zestawić nasze wypowiedzi. Dziś już wiem, że misje to nie jakiś heroizm tylko ciężka praca, taka zwykła, najzwyklejsza. To nie żadne wielkie czyny tylko małe gesty, służenie w najdrobniejszych rzeczach. 




Skok o tyczce.

19 listopada 2011
Zostawiłam Anię z chłopakami (czyt. chłopakami i dziewczynami, Alexandrą i Delią) na dole i schowałam się w pokoju, żeby wreszcie coś napisać. Normalnie o tej porze sprzątałabym z chłopakami kuchnię po kolacji, potem posłuchała historii Miguela o tukanie, któremu odstrzelił głowę kamieniem z procy albo o krowie, która wpadła na panią z zakupami i porozrzucała wszystko. O 21.30 jest wspólna modlitwa i słówko na dobranoc. Trzeba być czujnym do ok. 22.30 bo chłopcy lubią przepychanki w łazience i bijatyki w sypialni, za zamkniętymi drzwiami. Czasem się zdarza, że trzeba jeszcze z kimś lekcje odrobić albo plakat pierwszokomunijny narysować.





Życie tutaj to ciągły spontan. Jest ustalony plan dnia ale trzymanie się go byłoby nudne. Trzeba więc coś z niego wyrzucić albo coś dodać. Żeby nie szukać za daleko - przykład z ostatnich dwóch dni. Sobota. W ostatniej chwili okazało się, że o 18.00 jest Msza Święta u nas w kaplicy, bo jest dzień skupienia dla młodzieży z Calki, która przygotowuje się do bierzmowania. Pobiegliśmy więc wszyscy do kaplicy na 18.10, która była już przystrojona bo o 19.00 miał być ślub (to oddzielna historia, jak na warunki peruwiańskie ślub był królewski, tydzień wcześniej przyszła pani, która pytała jaką długość ma kaplica, chciała dywan kupić i materiał na girlandy). Ksiądz Ruben zaczął Mszę Świętą ok. 18.40. Po co się śpieszyć, przecież jesteśmy w Peru, na wszystko jest czas. Prawdę mówiąc myślałam, że tę Mszę Świętą odwołają bo zaczęli się już goście na ślub schodzić (wspomnę jeszcze, że chłopcy czekając na Księdza przesunęli ławki i oberwali girlandy). Nie przewidziałam jednak, że można odprawić Mszę Świętą w tempie ekspresowym, czyli w 20 min. a w czasie czyszczenia naczyń mszalnych przeprowadzić prezentację kandydatów do bierzmowania. Więc jakoś zdążyliśmy przed ślubem. Potem miała się zacząć zbiorcza impreza urodzinowa siedmiu naszych chłopaków. Przygotowaliśmy wcześniej jadalnię rekolekcyjną na tę okazję ale ponieważ jadalnia jest obok kaplicy  nie mogliśmy zacząć imprezy bo muzyka przeszkadzałaby gościom uczestniczącym we Mszy Świętej.. Trzeba było więc coś wymyślić, żeby zająć chłopaków. Padło hasło, że sprzątamy jadalnię, kuchnię i spiżarnię w naszym domu. Parsknęłam śmiechem bo było nas 20 osób a wszystko wcześniej wysprzątaliśmy po obiedzie. Do zmycia były dwa talerze, pięć łyżeczek, jeden kubek a w spiżarni trzeba było przełożyć na półkę zawartość trzech skrzynek. Ale ja się już tutaj niczemu nie dziwię.





Impreza zaczęła się ok 19.30 i była całkiem fajna. Dużo śmiechu. Najlepszym momentem była tzw. pińada. To taki latynoamerykański zwyczaj urodzinowy Kupuje się dużą kulę (może być jakiś zwierzak, cokolwiek), którą napełnia się potem słodyczami i drobnymi prezentami. Artur kupił kulę w kształcie piłki nożnej. Powiesił ją na długaśnym metalowym drągu i trzymając go jak najwyżej stanął na dwóch krzesłach (prawa noga na jednym krześle, lewa na drugim). Kula była wysoko więc chłopcy najpierw obrywali wstążeczki, skakali i wszystko było jak na filmie, w zwolnionym tempie. Aż do momentu, kiedy do akcji wkroczył Alfredo. Trudno opisać jak to się stało. Widziałam tylko jak spod stóp Artura wysuwają się dwa krzesła i lecą na drugą stronę jadalni. Artur wykonał coś w rodzaju skoku o tyczce i jak żuczek spadł na plecy, na podłogę a tuż za nim uformowało się coś na kształt mrowiska: wszyscy chłopcy oraz Delia z Aleksandrą, leżąc jedni na drugich wyrywali sobie z rąk prezenty i słodycze, które wypadły z kuli. Śmiechu było przy tym dużo.