fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

26 października 2011

Bujając w obłokach

Jest 22 pazdziernika. Kilka dni temu dotarlam do Peru. Jest mi tu tak dobrze, że moje serce krzyczy z radości. Dzielą nas tysiące kilometrów, więc pewnie nie słyszycie. Dlatego zamienię ten krzyk w słowa.
Trudno było wyjeżdżać z Polski. Nie lubię pożegnań. Siląc się na uśmiech ostatni raz pomachałam najbliższym. Kilka minut przed wejściem do samolotu dotarły do mnie smsy od Wojtka z Ugandy oraz Asi i Kasi z Zambii. Rozpłakałam się. Tak po prostu. Ze wzruszenia.
W samolocie poczułam się bezdomna. Powoli docierało do mnie, że zostawiłam wszystkich
i wszystko. Miałam świadomość, że nie wrócę za tydzień ani za dwa, ani nawet za miesiąc. Peru było jeszcze daleko.
Po piętnastu godzinach podróży zobaczyłam pierwsze, limeńskie zabudowania. Wystarczyło jedno spojrzenie i poczułam się jak w domu. Nowym domu. I znowu się rozpłakałam. Tym razem ze szczęścia.
Na lotnisku musiałam tłumaczyć dlaczego mam tyle cukierków, czekolady, kredek, kolorowych papierów, farb i książek. Celnicy obawiali się chyba, że mam zamiar to wszystko sprzedawać.
Ze zrozumieniem przyjęli jednak fakt, że to prezenty dla dzieciaków z Casa Don Bosco i zostawili moje walizki w spokoju.
Nie mogłam się doczekać Limy. Przywitała mnie dźwiękiem klaksonów, salsą, kolorami tęczy, nawoływaniem taksówkarzy, słodkim zapachem owoców. Nie wiem co takiego jest w tym mieście. Z jednej strony przeraża, z drugiej fascynuje. Chłonęłam wszystko. Każdy kawałek. Oddychałam Limą. Chciałam przemierzyć ją wzdłuż i wszerz, wejść do każdego domu, uśmiechnąć się do każdego dziecka, dotknąć spojrzeniem każdego człowieka.


Po załatwieniu wszystkich formalności w urzędach ruszyłam do Calki. Autobus mknie sennie przez to samo miasto, które przemierza w jednym bucie rozczochrany chłopiec. Przy oknie siedzi śniada Indianka z warkoczami sinymi jak dym z komina w zimowy wieczór. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Pustynia, po której wałęsa się bezdomny pies. Kartonowe domki, które może złożyć większy podmuch wiatru. Plaża do której jak potulne baranki przytulają się fale. I wreszcie Andy – drapieżnik czający się do skoku. Tajemnicze. Nieoswojone. Groźne.


Peru odsłania przede mną swoje oblicze jak Madonna z Częstochowy.
Na wysokości 4ooo m zaglądam słońcu w oczy. Wydaje mi się, że nie można już wyżej wjechać, jednak autobus pnie się do góry. Powoli. Jak ślimak, któremu nigdzie się nie śpieszy. Za oknem chłopak o smutnych oczach gra w piłkę z krowami.
Po dwudziestu dwóch godzinach podróży dojeżdżam do Cuzco. Jeszcze godzina i będę w Calce.